Polemicznie o jednej polemice

Polemicznie o jednej polemice

Nie da się wytłumaczyć faktu likwidacji jednej trzeciej zakładów przemysłowych stwierdzeniem: bo musiały upaść Z dużym zainteresowaniem przystąpiłem do lektury polemiki Stefana Szpalerskiego z moim wywiadem zamieszczonym na łamach PRZEGLĄDU (nr 21), a pośrednio z naszą książką „Od uprzemysłowienia w PRL do deindustrializacji kraju”* opublikowaną w 2015 r. Na początku tej polemiki autor omawia fakty i doświadczenia ze swojej praktyki przemysłowej i ta część zawiera wiele słusznych wniosków oraz spostrzeżeń, których kwestionować nie można. Ale nie dotyczy to bezpośrednio naszej książki. Została ona podsumowana w przedostatnim akapicie stwierdzeniem: „…tego typu książki nic nie wyjaśniają, a wręcz robią wodę z mózgu. Jeśli ktoś ma chęć i kwalifikacje, może spróbować, przewertowawszy kilkaset raportów prywatyzacyjnych, dojść do jakichś wniosków jednostkowych, a następnie syntetycznych. Natomiast proste zestawienie firm: »były i już ich nie ma«, podparte wyrwanymi z kontekstu danymi ze sprawozdań (które też trzeba umieć czytać), nie jest porządną pracą naukową, lecz szukaniem sensacji i celebry”. Niestety, w tej wypowiedzi prawie każde zdanie jest niezgodne z prawdą i wymaga sprostowania. Naprawiać nie znaczy likwidować Po pierwsze, nasza książka odpowiada na zasadnicze pytanie, jaki był rzeczywisty zasięg likwidacji zakładów przemysłowych po 1989 r. i jaką część majątku produkcyjnego w przemyśle ona objęła. Właśnie zadaniem nauki jest odpowiadać na takie pytanie. Dzięki naszej pracy możemy konkretnie stwierdzić, że likwidacja objęła 34% całego majątku produkcyjnego istniejącego w ostatnim roku Polski Ludowej oraz 1,7 mln miejsc pracy, czyli dwukrotnie więcej, niż zatrudniał przed wojną cały przemysł w Polsce (bez zakładów małych, zatrudniających mniej niż osiem osób). Nie jest więc prawdą, że nasza praca niczego nie wyjaśnia. Czy zaś robi wodę z mózgu, to już zależy od tego mózgu. Po drugie, polemista uważa, że przewertowawszy kilkaset raportów prywatyzacyjnych możemy dojść do pewnych wniosków jednostkowych, a nawet syntetycznych. (Ciekawe, że nikt nie opracował takiej syntezy). Może i możemy, jeśli założymy, że wszystko w tych raportach jest prawdą. Zawierają one jednak wiele nieścisłości i zafałszowań, aby uzasadnić decyzje prywatyzacyjne, często bardzo wątpliwe z punktu widzenia polskiego interesu gospodarczego (np. zakończone wrogimi przejęciami, o czym w naszej książce piszemy). Trudno na tej podstawie formułować pełne oceny procesu transformacji gospodarczej. Naszym udziałem była analiza stanu 4,5 tys. zakładów, co jest już dobrą podstawą do formułowania ogólnych wniosków na temat wyników prywatyzacji. Pokazanie skali zjawiska jest ważną przesłanką do jego oceny. Nie jest więc prawdą, że można było dojść do syntetycznej oceny na podstawie tych raportów. Omawiana polemika zawiera wiele nieporozumień i kłamstw. Dla dobra czytelników trzeba je wyjaśnić, bo poniewierają się one w zakamarkach świadomości zbiorowej. Nie znalazłem w niej nowych argumentów, za to rozpoznałem poglądy, z którymi potykam się już od 25 lat. Ich istotę można sprowadzić do następującego twierdzenia: przemysł pracował w PRL tak źle, że jedynym słusznym rozwiązaniem było jego zlikwidowanie. Moim zdaniem to dość dziwna terapia. Zawsze uważałem, że gdy dana instytucja czy zakład przemysłowy pracuje źle, trzeba likwidować błędy funkcjonowania, a nie zakład. Trzeba bowiem pamiętać, że funkcjonowanie zakładu oznacza miejsca pracy dla ludzi, którzy po jego likwidacji w większości stawali się bezrobotni. Nie przekonuje mnie też, że wśród 1675 zlikwidowanych zakładów przemysłowych nie było takich, które nie mogły być uratowane w wyniku zastosowania procedury naprawczej. Zresztą w naszej książce oceniliśmy, że likwidacja co najmniej 25-30% zakładów mogła mieć uzasadnienie w związku z otwarciem na rynki światowe gospodarki wcześniej zamkniętej. Ale twierdzenia, że 100% zakładów było niepotrzebnych i należało je zlikwidować, nie da się uzasadnić. Nie ma też z czego się cieszyć, że – jak twierdzi nasz polemista – wiele zakładów w warunkach otwartego rynku (czy też wolnej konkurencji) upadłoby znacznie wcześniej lub w ogóle nie powstało. Oznaczałoby to bowiem tylko, że wcześniej mielibyśmy 4-5 mln bezrobotnych oraz utrwalilibyśmy cywilizacyjną zapaść naszej wsi zamiast urbanizacji kraju. A bez zmian w układzie politycznym na świecie żadnych szans na wprowadzenie u nas wcześniej gospodarki otwartej nie było. Jeśli nie przemysł, to co? Kolejne nieporozumienie można sformułować następująco: a co było robić, jeżeli w ówczesnym systemie ekonomicznym, który bez większych zmian przetrwał 40 lat,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 41/2016

Kategorie: Opinie