Polityka ukraińska

Polityka ukraińska

Od lat stara się „Przegląd”, i chwała mu za to, przypominać o ludobójstwie, którego ofiarą byli Polacy na Wołyniu, począwszy od 1943 r. Odpowiedzią są w najlepszym przypadku milczenie lub niepamięć i subtelna mgła eufemizmów mająca szczelnie otulić tragiczne, ale niestosowne groby. Oczywiście można by przyjąć tłumaczenie metafizyczno-moralne. Jest Polska Chrystusem narodów, więc niczym Syn Boży składa się w krwawej ofierze, a potem wybacza swoim winowajcom. Byłoby to niebywale szlachetne, tyle że nie odpowiada prawdzie. Zbrodnia katyńska przypominana jest i czczona w stopniu graniczącym już z narodowym masochizmem, dołączono też do niej i wymieszano w symbolice domniemaną, mityczną „zbrodnię smoleńską”. Krwi nie mierzy się hektolitrami, miara cierpień ludzkich umyka też wszelkim rachunkom i wyobraźni. Jednak na poziomie danych liczbowych i erupcji okrucieństwa Katyń – co w niczym nie umniejsza grozy i winy – to tylko epizod w porównaniu z ukraińskim holokaustem. W Katyniu, Kozielsku etc. zamordowano ok. 10 tys. polskich oficerów postrzeganych przez siepaczy jako potencjalnych wrogów władzy radzieckiej (nie z powodów czysto narodowościowych – polskich jeńców szeregowych odesłano do domów lub zesłano na Sybir, użytecznych służalców zachowano przy życiu). Z punktu widzenia międzynarodowych trybunałów wiążących ludobójstwo z czystką etniczną budzi to wątpliwości definicyjne. Masowy mord czy ludobójstwo? W tym przypadku jednak jesteśmy zdeterminowani – ma to być ludobójstwo, a każda inna kwalifikacja obraża nasze poczucie sprawiedliwości i godności narodowej. W przypadku rzezi wołyńskich, gdzie akurat mordowano za polskość i za polskość tylko, z niemowlętami włącznie, gdzie więc pojęcie ludobójstwa stosuje się w stu procentach, nagle nasze władze unikają jak ognia piętnującego słowa i wręcz posuwają się do nacisków, żeby go nie używać. Dwie miary, dwa dekalogi? Otóż nic z tych rzeczy. Jedna i zawsze ta sama obsesja antyrosyjska. Zupełnie skądinąd przytomni polscy politycy dyskutują dotąd nad „koncepcją Piłsudskiego” i „koncepcją Dmowskiego”. Jakby wiek nie minął i obiektywna sytuacja nie zmieniła się na tyle, że obaj inteligentni panowie inne by już kreślili teorie i plany. Podobnie z Jerzym Giedroyciem. Miał swój pomysł na rozpad Związku Radzieckiego, uniezależnienia (w co sam naprawdę nie wierzył) Ukrainy od Rosji, wyzwolenia republik nadbałtyckich i co dalej… tego już nie prorokował. Wiedział, że ewentualny układ będzie tak inny, iż fusy do przewidywań nie starczą, a nie był skłonny do bawienia się w nostradamusy. Bez żadnej ironii pozwolę sobie przy okazji przypomnieć, jakie – byłem tego świadkiem – musiał przeżywać Giedroyc ideowe rozdarcia. Otóż 25 maja 1926 r. w Paryżu został zastrzelony przez Żyda Samuela Schwartzbarda sojusznik Piłsudskiego ataman Semen Petlura, w odwet za dokonywane na Ukrainie straszliwe pogromy Żydów, w których zginęła cała rodzina zamachowca. Sąd francuski Schwartz­barda uniewinnił. W rocznice zdarzenia emigracyjna społeczność ukraińska składała wieńce na grobie Petlury. Żydowska na mogile Schwartzbarda. Biedny Giedroyc wił się jak piskorz. W końcu wysyłał kwiaty tu i tam. Wróćmy jednak do stanu dzisiejszego. W polityce polskiej wobec Ukrainy nie ma cienia… polityki wobec Ukrainy. Wydaje się naszym władzom od lewicy po prawicę, że Ukrainą da się antyrosyjsko manipulować i do tego tylko służy. Jest to nonsensem z dwóch zasadniczych powodów. Ukrainę podzielić można dzisiaj, w uproszczeniu, na dwie części. Pierwszą – wschodnią, życzliwą Polakom (można by tu zapewne wliczyć i sam Kijów), w większości jednak rosyjskojęzyczną i widzącą w Rosji oczywistą, jedyną opcję. I tę drugą, nacjonalistyczną, zachodnią, w przeważającej części eksgalicyjską, ze Lwowem na czele, żywiącą do Polski, i nie bez usprawiedliwionych racji, uczucie obawy i nienawiści. W tej części Ukrainy rzeczywiście funkcjonują antyrosyjskie resentymenty. Gdyby jednak miała się z kimkolwiek wiązać przeciw dominacji rosyjskiej, to na miły Bóg nie z Polakami, ale z Niemcami przede wszystkim, co tkwi głęboko w tradycji myśli politycznej narodowych przywódców. I nie bez pewnej racji. Polska w ich mniemaniu nie stanowi żadnej przeciwwagi wobec Rosji. Cóż miałaby im zaoferować poza kłopotliwymi antyrosyjskimi fobiami i podsycaniem irracjonalnych konfliktów? Jednocześnie, wbrew polskim intencjom, próby kokietowania Ukrainy nawet kosztem prawdy i pamięci eksterminowanych rodaków nie budzą na Ukrainie ani szacunku (bo niby dlaczego?), ani wdzięczności, ale wprost przeciwnie – uzasadnioną podejrzliwość. Skrajne tezy historyków ukraińskich wychwalających OUN (a później UPA) nie mają przeciwwagi, gdyż oficjalna wykładnia historyczna znalazła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 27/2013

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma