W Kanadzie wzrasta prawicowy ekstremizm. Rząd na to nie reaguje Ameryka Północna na nowo przyzwyczaja się do używania słowa naziści w bieżącej debacie publicznej. Ideologia nazistowska, zmodernizowana przez wyznawców w celu dostosowania do współczesnego kształtu amerykańskiego społeczeństwa, boleśnie zaznaczyła swoją obecność na politycznej mapie USA. 11 sierpnia w Charlottesville w stanie Wirginia doszło do największych od dekad zamieszek z udziałem skrajnej prawicy. Tysiące neonazistów, reprezentujących m.in. Ku Klux Klan, starło się z kontrmanifestantami. Śmierć ponieśli jedna z przeciwniczek prawicy oraz dwóch policjantów, kilkadziesiąt osób trafiło do szpitali. Władze Wirginii wprowadziły stan wyjątkowy. Mimo ponadpartyjnego oburzenia prezydent Donald Trump wstrzymał się od bezpośredniego potępienia sprawców zamieszek. Nic nowego Podczas gdy świat z trwogą spogląda na emancypację neonazistów w USA, na północ od Waszyngtonu sytuacja zmierza w tym samym kierunku. Kanada, uchodząca za kraj o wyjątkowej spójności społecznej i miejsce relatywnie wolne od radykalnych ruchów, z przerażeniem obserwuje coraz częstsze marsze rosnącej w siłę własnej skrajnej prawicy. I (co gorsza) w duchu tradycyjnej poprawności nie decyduje się, by coś z tą prawicą robić. Wbrew obiegowej opinii skrajnie prawicowe ruchy nie są w Kanadzie nowością. Według statystyk CSIS, kanadyjskiej agencji bezpieczeństwa wewnętrznego odpowiedzialnej za monitorowanie organizacji paramilitarnych i potencjalnych zagrożeń terrorystycznych, od 1980 r. prawicowi radykałowie dokonali ponad 30 morderstw na tle rasowym i ideologicznym. Najbardziej rozpoznawalne ugrupowania skrajnej prawicy, jak Blood and Honor (Krew i Honor) czy Heritage Front (Front Dziedzictwa), działają od kilkudziesięciu lat, nie tylko na obrzeżach polityki. Niektóre próbowały swego czasu zalegalizować aktywność w ramach systemu partyjnego i wpływać na kurs polityki państwa. Po fali nieudanych inicjatyw politycznych na przełomie lat 80. i 90. porzucono jednak ten pomysł i zdecydowano się na powrót do korzeni – regularnych spotkań w mniejszych gronach, głośnych publicznych demonstracji i okazjonalnych aktów przemocy. Potem do tego arsenału doszedł internet. I być może to właśnie działalność w sieci jest jedną z przyczyn ostatnich sukcesów rekrutacyjnych. Jak twierdzi zajmująca się naukowo środowiskami prawicowymi w Kanadzie Barbara Perry z Uniwersytetu Ontario, w ciągu ostatnich trzech lat liczebność tych grup wzrosła o ponad 30%. Stały się one także coraz odważniejsze w swoich działaniach, czego dowodem był styczniowy atak na meczet w Quebecu, gdzie uzbrojony napastnik zabił sześć osób i ranił 19, ujawniając się potem jako prawicowy radykał, otwarcie nienawidzący muzułmanów. Pułapki tolerancji Tej prawicowej aktywności na pewno pomogła zmiana sytuacji geopolitycznej. Liderem „starszego brata” Kanady został Donald Trump, który ma poparcie skrajnej prawicy i obawia się nazwać swoich zwolenników po imieniu neonazistami. To z pewnością ośmieliło kanadyjskich radykałów do bardziej zdecydowanych działań. W dodatku układ sił politycznych w kraju dał im nowe paliwo. Wiadomo przecież, że skrajnej prawicy nic nie pobudza mocniej do działania niż rząd propagujący tolerancję i szacunek dla mniejszości. Trwające ponad dwa lata rządy Justina Trudeau to dla nich płachta na byka. Włączenie do rządu muzułmanów, imigrantów z Azji i osób homoseksualnych, wreszcie przyjęcie uchodźców z Syrii wyprowadziło kanadyjskich radykałów na ulice największych miast kraju. W samej Kanadzie eksperci są jednak mocno podzieleni co do rozmiaru zagrożenia ze strony skrajnie prawicowego środowiska. Wydaje się, że dominuje opcja, którą roboczo można nazwać poprawnościowym znormalizowaniem radykałów. Kanada słynie bowiem z niekonfrontacyjnego podejścia do rozwiązywania konfliktów społecznych w imię poszanowania praw wszystkich, również radykalnych, grup w społeczeństwie. W tym duchu wypowiada się chociażby burmistrz Vancouver Gregor Robertson. Przez jego miasto niebawem ma przejść jedna z największych w ostatnich miesiącach demonstracji prawicowych ekstremistów, protestujących przeciw ekspansji islamu i „utracie przez Kanadę europejskiego dziedzictwa”. Mimo że organizatorzy manifestacji otwarcie solidaryzują się ze sprawcami zamieszek z Charlottesville, Robertson marszu nie zakazał, argumentując, że „Kanada jest wolnym, demokratycznym krajem, w którym każdy obywatel ma prawo do demonstrowania poglądów politycznych w miejscu publicznym”. Dodał przy tym, że Vancouver jest miastem zera tolerancji dla rasizmu, i liczy na pozostałych mieszkańców, którzy, jak powiedział dziennikowi „Globe and Mail”, „w pokojowy sposób powinni dać wyraz dezaprobacie dla ideologii tych grup”. Innymi










