Powieść w kinoteatrze

Powieść w kinoteatrze

Wydarzenie: „Wniebowstąpienie” Konwickiego w Teatrze Telewizji

A więc stało się: Maciej Englert, reżyser z krwi i kości teatralny, odstąpił od klasycznego i odchodzącego w przeszłość modelu spektaklu telewizyjnego, który usiłował udawać (z pewnymi modyfikacjami) teatr żywego planu. W pokazanym 10 stycznia w poniedziałkowym Teatrze Telewizji „Wniebowstąpieniu” według Tadeusza Konwickiego wybrał formę kinoteatru. Powstało jedno z najznakomitszych widowisk ostatniej dekady. Bezkompromisowe, rozliczeniowe, ale pozbawione jadu nienawiści pożegnanie z widmem PRL, zostało przyobleczone w niezwykle sugestywną, artystycznie pociągającą formę.

To nie była adaptacja

gotowego już widowiska teatralnego, mimo że premierę telewizyjną poprzedził spektakl w warszawskim Teatrze Współczesnym, na którego deski przeniósł Englert nieco zapomnianą powieść Tadeusza Konwickiego „Wniebowstąpienie”. Niektórzy krytycy utrzymywali, że to bodaj najlepsza powieść pisarza, ale dopiero teatralna realizacja dowiodła, jak głębokie tkwią w niej zasoby intelektualne, moralne i emocjonalne. Stokroć sławniejsza „Mała apokalipsa” okazuje się na tym tle zaledwie ważnym utworem etapowym, gdy tymczasem „Wniebowstąpienie” zachowuje wartość uniwersalnej metafory, jednocześnie dalece związanej ze swoim czasem.
Sięgając po utwór tak silnie umiejscowiony w warszawskiej topografii, Englert stanął przed zadaniem niemal niewyobrażalnym – powołania na scenie sennego widziadła stolicy z czasów PRL, jej zakamarków i centrum z wyniosłym, niemal pod chmurami zawieszonym tarasem widokowym Pałacu Kultury. Na malutkiej scenie Współczesnego to zadanie wydawało się niewykonalne, a jednak się powiodło – inscenizator korzystał efektownie z teatralnego skrótu, ale też potwierdzał wiarygodność sytuacji detalem scenografii, ilustracji dźwiękowej, sugestywnym światłem. Z pieczołowitością odtworzył atmosferę powieści Konwickiego. Nałożył na nią – aluzyjnie – warstwę rdzennie polskiej tradycji teatralnej, rodem z „Wesela” Wyspiańskiego: chocholi taniec (przetworzony, rzecz jasna, nie jako cytat, ale jako aluzja) bohaterów „Wniebowstąpienia” robi mocne wrażenie. Pokazał podobieństwo sytuacji Polaków ciągle niedookreślonych, niedziałających w porę, nienadążających za czasem.

To nie było przeniesienie

spektaklu żywego planu na mały ekran, ale dzieło oryginalne. Wprawdzie Teatr Telewizji ma za sobą wiele telewizyjnych przeniesień widowisk teatralnych, niekiedy bardzo udanych (pamiętnie „Dziady” Konrada Swinarskiego zrealizowane przez Laco Adamika) albo co najmniej udanych, ale te udane i bardzo udane zdarzały się nader rzadko. Znacznie częściej nawet wybitne przedstawienia żywego planu poddane jedynie kosmetyce telewizyjnej rejestracji okazywały się o wiele słabsze od pierwowzorów. Irytująca bywała ich sztuczność, atelewizyjność, manieryczność i… teatralność. „W teatrze dekoracja może być całkowicie umowna, właściwie symboliczna – oceniał Laco Adamik. – Konkretne przedmioty mogą znaczyć coś zupełnie innego. Drabina może oznaczać górę, stołek może być królewskim tronem itd.”. W telewizji jednak stołek jest tylko stołkiem.
Z tej swoistości widowiska telewizyjnego zdawali sobie sprawę realizatorzy „Wniebowstąpienia”. O sukcesie widowiska zdecydował wybór przestrzeni, która stanowiło tło dialogów i sytuacji. Symboliczną Warszawę z okresu budów socjalizmu i dożynkowych ceremonii ze sceny na Mokotowskiej zastąpiono przestrzenią zdewastowanych hal fabryki ciągników w podwarszawskim Ursusie. Dawna potęga i duma, dzisiaj tonąca w błocie i brudzie, pełna liszajów, podgniłych ścian i porysowanych sklepień, strasząca pustką okazała się idealnym miejscem symbolizującym rozkład świata, który wydawał się jedyny i wieczny. – Ta przestrzeń tchnęła rozpadem – wspominał Marek Bargiełowski, występujący w roli Madziara. – Emanowała poczuciem końca, a zarazem zawierała lepkie wspomnienie czasów, w których dominowała szarzyzna i beznadzieja.
Ale nie tylko przestrzeń mająca własną magię, lecz także słowo nabrało w realizacji telewizyjnej większej mocy. Być może to siła kamery, która przykuwa uwagę do jednego detalu, zatrzymuje się na twarzy jednego aktora, zapobiega rozproszeniu uwagi widza, który w teatrze żywego planu samodzielnie wybiera pole obserwacji (może na przykład w ogóle nie patrzeć na głównego bohatera lub właśnie mówiącego aktora), wzmacnia słowo, ale zwiększa również wymagania wobec aktora, który nie może się schować za partnerem. We „Wniebowstąpieniu” nikt się nie chowa. Aktorzy, najwyraźniej złączni ideą widowiska, grają jak natchnieni. – Nie będę ukrywał – mówi Maciej Englert. – Mnie ten spektakl też się podoba. Aktorzy rzeczywiście grają jak natchnieni. Nie oszczędzają się.
Nie ma tu ról nieważnych. Najwięcej mają do zrobienia Piotr Adamczyk (Charon), Andrzej Zieliński (Lilek), Krzysztof Stelmaszyk (Wiesio) i Maja Komorowska (Ciotka Pola). Ale ten przedni kwartet wzmacniają solówki innych, m.in. Iwona Wszołkówna jako Jolka do wynajęcia, Monika Kwiatkowska w roli Ani, nieco marzycielskiej puszczalskiej, Janusz Michałowski jako nostalgiczny i zgorzkniały emigrant, który dostrzega w „krajowym” Polaku antywzorzec, czy też Marek Bargiełowski jako Madziar, z rozpaczy uciekający od świata w alkohol. Najtrudniejsze zadanie miał Adamczyk, który przekonująco ukazał kogoś bez historii, drążącego swoją podziurawioną pamięć, zagubionego intelektualistkę, usiłującego daremnie zrozumieć świat (a może za-świat). Udało mu się uchronić tajemnicę tej postaci, rodzaj niejasnego uwodzicielstwa, mieszaninę słabości i siły, odwagi i niezrozumiałego lęku. Andrzej Zieliński w roli Lilka, jego alter ego, drobny hochsztapler o gołębim sercu, mieszanina cwaniaka i poety, portretuje zanik odruchów moralnych w czasach, kiedy normy etyczne uległy rozchwianiu i rozmyciu. To w pewnym sensie ofiara systemu, ktoś, kto się dostosował i płynie z nurtem.

To był kinoteatr,

idealne połączenie obrazu i słowa albo radia z filmem (nie przypadkiem Wiech nazwał telewizję „radiem z lufcikiem”). Zakrawa to na paradoks, że teatr telewizji (przynajmniej w formie kinoteatru) więcej ma wspólnego z radiem i filmem niż z teatrem i telewizją, korzysta bowiem obficie z doświadczenia teatru wyobraźni (czyli słuchowiska) i plastyki ruchomego obrazu (czyli filmu). Rzecz jasna, nie twórcy „Wniebowstąpienia” wymyślili kinoteatr. Istnieje od dawna i zadomowił się w telewizji na dobre, a w ostatnich latach najwyraźniej dominuje i święci triumfy – „Wniebowstąpienie” jest tego najlepszym przykładem. Ale dość przywołać kilka z brzegu tytułów, aby dowieść, jak silny to nurt: „Pielgrzymi”, „Łucja i jej dzieci” Marka Pruchniewskiego, „10 pięter” Cezarego Harasimowicza czy „Fryzjer” Macieja Pieprzycy.
Czy to znaczy, że bezpowrotnie odchodzą w przeszłość widowiska nawiązujące do tradycyjnego teatru pudełkowego, które udają, że się rozgrywają na scenie albo wręcz ignorują ubóstwo plastyczne? I co z klasyką – czy też musi się stać kinoteatrem? Trudno wyrokować. Nadana 3 stycznia kolejna powtórka „Ożenku” w reżyserii Ewy Bonackiej, zaprzeczenie kinoteatru, zgromadziła przed telewizorami prawie 2 mln widzów. A więc Teatr Telewizji w tradycyjnym wydaniu (i mistrzowskim wykonaniu) ma nadal licznych zwolenników.

 

Wydanie: 03/2005, 2005

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy