Praca utopii

Praca utopii

Produkcja zewnętrznego, czyli relacji, spółdzielni, pól i miejsc, które istnieją poza obiegiem kapitału – np. na obrzeżach uczelni (w salach po godzinach), na ławeczkach pod blokiem – jest czymś, w co warto inwestować. Wymiany ubrań, dzielnicowe konkursy na najsmaczniejszą pastę, skrzykiwanie się na szachy pod dębem oraz – powiedzmy to wprost – każdego rodzaju imprezowanie to dobre składki w nasze wspólne życie. Prawdopodobnie należy to po prostu odwrócić: wszystko, co nazywamy marnowaniem czasu, to przecież czysty zysk. Nieopatrznie spędzona na rozmowie noc, „marnowanie” czasu przez zasiedzenie, wymiana szczepek na klatce schodowej, rozmowy między właścicielami psów – wszystko, co pewnie pominęlibyśmy w autobiografii, wykasowali z pliku opisującego nasze wzloty, upadki i wszystkie istotne przemiany, wakacje życia itd. Bo już nawet naszą własną codzienność zamieszkujemy w sposób eventowy, a świadomość słabo rejestruje to, co najsmaczniejsze: cały ten miąższ, którym wypełnione są dni.

Co jakiś czas pojawia się ktoś, kto – jak kiedyś Jolanta Brach-Czaina – próbuje wyemancypować i jednocześnie dowartościować to, co znikliwe między zdarzeniami. Dziwne rzeczy się wtedy dzieją z czasem, który okazuje się plastyczny, np. wtedy, kiedy staramy się – jak zachęcała profesora – kołysać na języku – już całkiem dosłownie – miąższ wiśni i w ten sposób badać ontologię istnienia.

Nawet te praktyki, mikromedytacje, namysł nad drobnymi czynnościami, próbuje przejąć rynek: sprzedając kursy uważności, żebyśmy za pieniądze ssali nasze wiśnie, badali ich naprężoną powłoczkę, wgłębienie i czopek po ogonku. Trochę jednak przygnębiające jest to, że płacimy za niektóre rzeczy jedynie z przyzwyczajenia. Że jako konsumenci wybieramy często pochopnie, nie tylko usługi, których nie potrzebujemy, ale także konkretnego rodzaju przedmioty, jakby o ich wartości decydowały pieniądze. Jeśli ostatnie zdanie wydaje nam się nie na miejscu, to przecież jedynie z przyzwyczajenia: ile wart jest ten samochód? Ile warte będzie za pięć lat to wspomnienie? Ile wart jest ten ekspres do kawy? Ile warte jest twoje słowo? Mylące są te mieniące się znaczenia „wartości”, które przecież określają „rzeczy”, zjawiska z różnych porządków. Ale gdybyśmy mieli wyceniać nasze inicjacje, pierwsze wyjazdy nad morze, 40-minutowe pocałunki pod blokiem – ile byśmy dali? Za ile byśmy chcieli je sprzedać?

Uderzające są zdania określające wartość konkretnej pracy za godzinę. Wyprzedawanie swoich dobrych dni za kilka obiadów lub noclegów. Jak w wierszu Pabla Garcíi Casada w przekładzie Marcina Kurka: „(…) Karty przesuwane przez czytniki, / rodziny stłoczone w samochodach, infolinie. Słodkie operatorki, które / pracują do późna, oszczędzając na jakąś przyszłą sobotę w kapciach, / z domowym kinem i zamkniętymi oczami / Dobry wieczór, mam na imię / Luisa, w czym mogę pomóc”. I teraz wszyscy wymyślamy nowy wspaniały świat, w którym będzie jeszcze czas na coś więcej, bo wiemy, że utopia jest nam potrzebna bardziej (niż dystopia), że na zbyt duży czy trudny problem reagujemy wyparciem i dlatego tak zmagamy się z denializmem klimatycznym (zaprzeczaniem rzeczywistości, żeby uniknąć psychologicznie niewygodnej prawdy). Dlatego tak sobie wyobrażam budowanie zewnętrznego: jako podrzucanie rozmaitych fabuł – nawet rozczulająco dziecinnych czy fantastycznych – rozrzucanie ich, wsiewanie w te bruzdy – między jedną przepracowaną godzinę a drugą. Między łączące się w ogniwa cele, przy których tak obstajemy, chociaż nie kończą się nigdy, bo zawsze można było uzyskać więcej wydajności, mniej spać, mniej rozmawiać, szybciej iść.

Tak sobie to wyobrażam: jako zachwaszczanie tych optymalizowanych dla nas ogrodów, jako ucieczki na działkę, przypadkowe wyładowania telefonów, mały sabotaż, który sprawi, że odbierzemy sobie ukradziony świat, a w każdym razie trochę czasu, z którego przecież jesteśmy zlepieni i którego, wbrew pozorom, nie da się wcale odzyskać. n

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy