Prawdziwa zmiana możliwa tylko z Lewicą

Prawdziwa zmiana możliwa tylko z Lewicą

Wielu niemieckich wyborców nie odróżnia SPD od CDU

Dr Sahra Wagenknecht – szefowa klubu parlamentarnego Die Linke, liderka opozycji w Bundestagu, ekonomistka

Korespondencja z Berlina

Kampania przed wyborami do Bundestagu nie jest tak gorąca, jak oczekiwano. Angela Merkel i Martin Schulz nie rzucają sobie kłód pod nogi, a pani jest dziwnie wyciszona. Czy Die Linke już się poddała?
– Przed nami końcówka kampanii, w której wszystko może się wydarzyć. To najgorętszy czas. W niektórych regionach byłej NRD Lewica ma świetne sondaże, teraz próbujemy przekonać nieprzekonanych. Nasi wyborcy wiedzą, że tylko silna Die Linke zagwarantuje rządy bez Merkel i CDU. Niestety, obecni liderzy SPD nie chcą zaproponować alternatywy dla polityki chadeków. To, co proponuje Martin Schulz, jest programem „Merkel light”, czyli kontynuacją tego, co było. Dlatego tak stracił ostatnio w sondażach. Reprodukcja polityki CDU nie wystarczy, żeby zostać kanclerzem. I z taką SPD nie będziemy zawierać koalicji. Prawdziwa zmiana jest możliwa jedynie z Lewicą, bo pozostałe partie zapewniają tylko jedno: niepewność pracy, cięcia socjalne i konszachty z wielkimi koncernami, jak obecnie w branży samochodowej.

W Dolnej Saksonii skandal związany z Volkswagenem, którego land jest 20-procentowym akcjonariuszem, podciął skrzydła SPD, premier Weil stracił większość w landtagu. Czy to nie odpowiedni moment dla Lewicy, aby uderzyć w dzwony?
– Problem polega na tym, że niemieccy wyborcy nie rozróżniają już socjaldemokratów i chadeków, dla wielu to dwie tak samo zgubne w skutkach formacje polityczne. To naprawdę przykre, bo wbrew opinii dziennikarzy nie sądzę, żeby SPD traciła wyborców tylko dlatego, że Merkel umiejętnie zarządza lewicowym elektoratem. To głównie wina samej SPD.

Dlaczego?
– Jeśli po tych wszystkich kryzysach w ostatnich latach socjaldemokraci obklejają dzisiaj słupy plakatami, na których widać uśmiechniętych emerytów i slogan „Wysokie i pewne emerytury”, a SPD przez lata je zmniejszała, trudno, żeby odbiorca takiej kampanii odczytał to inaczej niż w kategoriach hipokryzji. Ten, kto kłamie jak z nut, nie może się dziwić, że ma kiepskie sondaże. Zwyciężczynią jest Merkel, która mimo kiepskiej polityki i błędnych decyzji ma spore szanse na utrzymanie się u władzy.

To brzmi tak, jakby straciła pani już wszelką nadzieję. Czy wizję czerwono-czerwono-zielonej koalicji można już włożyć między bajki?
– My mamy swój program i jeśli inne partie się z nim rozmijają, chętnie pozostaniemy w opozycji i będziemy trzecią siłą w Bundestagu. My na pewno się nie sprzedamy, tylko dlatego żeby rządzić. Chcemy stworzyć prawdziwe państwo socjalne lub przynajmniej naprawić błędy poprzednich rządów. Chcemy więcej sprawiedliwych i lepiej opłacanych miejsc pracy. No i przede wszystkim planujemy odnowę niemieckiego systemu emerytalnego. Proszę spojrzeć na sytuację w Austrii. Tam emeryt otrzymuje 800 euro więcej niż u nas. Jeżeli jednak chcemy ulepszyć system emerytalny, pielęgniarstwo i ożywić oświatę, potrzebujemy pieniędzy. Dlatego żądamy, aby multimilionerzy płacili wyższy podatek od majątku. Jeżeli nic się nie ruszy w tym kierunku, na pewno nie pójdziemy na ustępstwa w rozmowach z SPD i Zielonymi.

W niepewnych czasach kryzysu migracyjnego i rosnącego zagrożenia terrorystycznego tradycyjne tematy SPD, np. sprawiedliwość społeczna, nie padają już na tak podatny grunt jak kiedyś. Czy to nie stanowi także problemu dla Die Linke?
– Nie zgadzam się z tą opinią. Sprawiedliwość społeczna jest w Niemczech nadal bardzo nośnym tematem, tylko że SPD nie obsługuje tego popytu w sposób wiarygodny. Na swojej konwencji programowej Martin Schulz najpierw fetował Gerharda Schrödera, autora Agendy 2010, który jako kanclerz zwiększył podziały i ubóstwo, a kilka minut później sam zaczął się upominać o sprawiedliwość społeczną. Reformy Schrödera były oparte na największych cięciach w sferze socjalnej po 1945 r. A dziś, żeby było zabawniej, Schulz dystansuje się od Schrödera nie z powodu Agendy 2010, lecz ze względu na jego bliskość z Rosją, za co akurat nie trzeba go odsądzać od czci i wiary.

Wielu kolegów sądzi, że Die Linke nie jest strawna dla koalicjantów, bo bagatelizuje politykę ekspansyjną Władimira Putina.
– A co daje Niemcom dalsza eskalacja niechęci do Moskwy? Utrzymywane przez USA sankcje wobec Rosji mają przecież podłoże stricte ekonomiczne, które zagraża także niemieckim interesom. Stany chcą wypchnąć Rosję z europejskiego rynku energetycznego i sprzedawać nam o wiele droższy gaz łupkowy. Kto – oprócz Amerykanów – na tym skorzysta? Ani Niemcy, ani Polacy. Zresztą nawet najdalej idące sankcje nie skłonią Putina do wycofania się z Krymu. Pogorszenie stosunków z Rosją szkodzi nam wszystkim i prowadzi do eskalacji problemów w innych regionach, choćby w Syrii.

Czyli należy znieść sankcje wobec Rosji?
– Oczywiście. Od początku były złym rozwiązaniem. Najbardziej denerwują mnie podwójne standardy w zachodniej ocenie Rosji. Jeśli bowiem stosujemy sankcje przeciw Moskwie na podstawie zarzutu łamania praw człowieka, musimy je również zastosować wobec Waszyngtonu. Lista przewinień jest długa: wojna w Iraku, operacja wojskowa w Syrii, a także ostatnie pomruki Donalda Trumpa pod adresem Pjongjangu. Nie wspieramy reżimu Kim Dzong Una i niepokoi mnie scenariusz, w którym nieobliczalny dyktator mógłby odpalić bombę atomową. Ten fakt nie uzasadnia jednak furii Trumpa. Uderzenie w Koreę Północną dotknęłoby głównie zwykłych ludzi, a nie Kima i jego pomagierów.

Martin Schulz próbuje wyłamać się z natowskiego chóru i krytykuje część państw europejskich, które jego zdaniem ulegają dyktatowi Trumpa, żądającego od nich wyższych wydatków na obronność. Tu chyba zgadza się pani z kandydatem SPD?
– Podpisałabym się od razu pod tym zdaniem, gdyby nie zostało ono wygłoszone wyłącznie w celach kampanii. Przecież SPD w koalicji z chadekami latami popierała warunek, aby państwa NATO przeznaczały 2% PKB na obronność. Już pod wodzą Schulza socjaldemokraci wspierali rządowe projekty dozbrojenia za 16 mld euro. Odnotowałam więc postulaty kandydata SPD, tyle że trudno mi w nie uwierzyć.

W pierwszej połowie 2017 r. do Niemiec przybyło ok. 91 tys. imigrantów ubiegających się o azyl. Codziennie przybywają do Europy uchodźcy, najczęściej przez Morze Śródziemne. Czy potrzebujemy górnej granicy, której nieodmiennie domaga się CSU?
– Kto w swoim kraju jest prześladowany, w Niemczech znajdzie bezpieczne miejsce. Po to jest prawo azylowe i dlatego nie potrzebujemy żadnych górnych granic. Niestety, większość uchodźców nie ucieka przed politycznymi hegemonami, lecz przed beznadziejnością i ubóstwem. Te problemy należy rozwiązać w krajach, które imigranci porzucają. Lewica nadal wspiera projekty mające na celu poprawę gospodarek w państwach Afryki.

Te same słowa padają także z ust Merkel i Schulza.
– Angela Merkel mówi jedno, a robi coś innego. Mówi o zwalczaniu przyczyn uchodźstwa w krajach pogrążonych w biedzie, a potem wybiera się ze swoją delegacją do Afryki, apelując do tamtych rządów, aby zniosły cła na niemieckie produkty. Szefowa niemieckiego rządu pragnie, aby afrykańskie państwa zostały jeszcze obficiej zalane produktami niemieckiego przemysłu rolniczego, co niweczy dążenia mniejszych afrykańskich przedsiębiorstw. Z daleko idącym sceptycyzmem traktuję również dostawy niemieckiej broni do tych regionów, bo często ląduje ona nie tam, gdzie trzeba, a w najgorszym wypadku trafia w ręce islamskich terrorystów. Każdy wie, że Niemcy dozbrajają Arabię Saudyjską, która z kolei dozbraja islamskich terrorystów w Syrii. Niemiecka broń nakręca wojnę domową w Syrii, z której uciekają uchodźcy.

Ostatnio obiektywy kamer zwrócone są na libijską straż przybrzeżną, która brutalnie traktuje imigrantów docierających z głębi kontynentu. Zarazem grozi ona prywatnym organizacjom humanitarnym. Czy tak ma wyglądać zwalczanie przyczyn uchodźstwa w krajach afrykańskich?
– To jest cyniczne pytanie, bo pan doskonale wie, że w ten sposób przyczyny nie są zwalczane. Uszczelnienie granic to tylko kropla w morzu potrzeb. Ważniejsza jest pomoc gospodarcza w regionach kryzysowych. Na początek wystarczy już ograniczenie importu zachodnich produktów, ponieważ afrykański rolnik nigdy nie będzie w stanie konkurować z naszymi konserwami. To brzmi drastycznie, ale Unia i Niemcy przykładają rękę do rosnącego ubóstwa w Afryce.

W Libii Niemcy wspierają środowiska, najoględniej mówiąc, wątpliwe. A jeszcze nie tak dawno niemieccy komentatorzy licytowali się w superlatywach dla Merkel, która zawarła porozumienie w sprawie uchodźców z Erdoğanem. Dzisiaj stosunki między Berlinem i Ankarą są napięte, prezydent Turcji nawołuje zaś rodaków w RFN do bojkotu wyborów parlamentarnych. Czy wydalanie uchodźców do Libii i Turcji jest odpowiedzialne?
– Sytuacja, w której jakikolwiek dyktator nas szantażuje, jest niedopuszczalna. Ale właśnie to się dzieje. Erdoğan posuwa się coraz dalej, przy czym rząd federalny nadal jest zbyt uległy, i to nawet wtedy, gdy niemieccy obywatele są przetrzymywani bez wyroku w tureckich więzieniach. Przypomnijmy, że negocjacje akcesyjne z Ankarą wciąż nie zostały przerwane. Polityka wobec Turcji powinna być dla nas nauczką i lekcją pozwalającą uniknąć podobnych błędów w Libii. Niestabilna sytuacja w Afryce Północnej jest jednak również wynikiem interwencji USA i innych zachodnich sprzymierzeńców.

W kampanii przed lokalnymi wyborami w Nadrenii-Palatynacie na plakatach Die Linke widniał papież Franciszek. Czy Lewica pod przewodnictwem Sahry Wagenknecht przezwyciężyła historyczną granicę między Kościołem a socjalizmem?
– Nie chcieliśmy zawłaszczyć papieża do celów kampanii. Jego przestrogi i upomnienia, a także krytyka obojętności na ubóstwo są zbieżne z naszymi ideałami. Jego wypowiedź, że gospodarka w obecnej postaci „zabija ludzi”, jest wysoce aktualna. Natomiast nigdy nie uważałam, że Kościół i socjalizm są ze sobą sprzeczne. Owszem, historia Kościoła katolickiego nie była tak jednoznaczna, jak chcieliby niektórzy duchowni, a w każdym razie nie była wolna od skandali, politycznych aspiracji i sprzeczności. Ale to samo można powiedzieć o historii ruchów socjalistycznych. W religii chrześcijańskiej widzę wiele zbieżności z celami, które przyświecają socjalistom. Zarówno Kościół, jak i lewica stoją w opozycji do dzikiego kapitalizmu.

W ostatnich wyborach do landtagów wielu wyborców Die Linke postawiło krzyżyk przy ultraprawicowej Alternatywie dla Niemiec. Czy AfD jest lepszą „partią protestu”?
– AfD nie jest partią protestu. Jej liderzy protestują jedynie przeciwko wyższym podatkom dla zamożnych, a poza tym podpisują się pod każdym kolejnym cięciem w sferze socjalnej. Innymi słowy – ta partia płynie niemal pod każdym względem w neoliberalnym mainstreamie, z tą różnicą, że przyprawia swój program skrajnym rasizmem. To media wykreowały AfD jako „partię protestu”, która walczy z formacjami głównego nurtu, ale tak nie jest. To dziennikarze zagwarantowali jej stałą obecność medialną. Kiedy Die Linke zorganizowała demonstrację przeciw umowie handlowej TTIP z udziałem 100 tys. osób, główne wydanie wiadomości poświęciło jej zaledwie kilka minut. Za to długo mówiono o Pegidzie. Rozumiem, że wielu Niemców obawia się napływu imigrantów i zamachów terrorystycznych. AfD głośno o tym krzyczy, nie proponuje jednak żadnych rozwiązań.

Mówi pani o rozwiązaniach… Die Linke chciałaby zlikwidować niemiecki wywiad. To dość dziwny postulat w czasach rosnącej niepewności wobec terroryzmu islamskiego.
– Metody wywiadu i kontrwywiadu zawsze będą potrzebne. Musimy tylko sprawiedliwie ocenić, jak Bundesnachrichtendienst (Federalna Służba Wywiadowcza) i Bundesamt für Verfassungsschutz (Federalny Urząd Ochrony Konstytucji) wykonują swoją pracę. Okoliczności towarzyszące grudniowemu zamachowi na berlińskim Breitscheidplatz każą postawić pytanie, czy BfV sprostał zadaniom. To organ dość sprawny, ale obawiam się, że źle zorganizowany. Gdyby niemiecki wywiad poświęcił więcej czasu na obserwowanie terrorystów z Narodowosocjalistycznego Podziemia (NSU) i islamistów, takich jak Anis Amri, którzy mogli swobodnie knuć, mniej zaś na kontrolowanie polityków Die Linke, dziś sytuacja wyglądałaby pewnie inaczej. Ostatnie lata pokazały, że w BfV i BND istnieją deficyty, o których musimy dyskutować. Część kompetencji wywiadowczych mogłaby też przejąć policja.

Po ostatnim szczycie G20 krytykowano Die Linke, że nie potrafi zdystansować się od anarchistów, którzy niemal podpalili Hamburg. Dlaczego nie potraficie potępić tego, co się stało w lipcu?
– Nie musimy niczego potępiać, bo nie mamy z tym nic wspólnego. Ci agresywni ludzie nie mieli legitymacji partyjnych Die Linke i nigdy byśmy im ich nie wystawili. Dla takich osób nie ma miejsca w Lewicy. Trzeba być wariatem, by uwierzyć, że podpalaniem samochodów i plądrowaniem sklepów obalimy system kapitalistyczny.

Die Linke niedawno świętowała 10-lecie, jest trzecią siłą polityczną, pani zaś liderką opozycji. Mimo to słyszymy głosy lekceważące Lewicę, która wywodzi się – jak twierdzą złośliwi oponenci – z „komunistycznej SED”. Kiedy Die Linke zrzuci odium przeszłości?
– NRD przestała istnieć 28 lat temu, a ja ówczesnego systemu nie wychwalam. Przeciwnie – prawie w każdej rozmowie z mediami zaznaczam, że miałam wtedy wiele trudności. Początkowo nie mogłam studiować, bo byłam zbyt krytyczna, a na pewno bardziej krytyczna niż kanclerz Merkel, której kariera w NRD przebiegała dość bezproblemowo. Nie robię jej z tego powodu zarzutów, ale to ciekawe, że nikt nie zadaje jej takich pytań, podczas gdy nam nieustannie przypina się etykietkę SED. Jesteśmy nowoczesną lewicową partią z jasnym programem na przyszłość.

Wydanie: 2017, 38/2017

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy