Teatr jest dla mnie jak rodzina. To taki dom, baza, do której się wraca Anna Cieślak – aktorka teatralna i filmowa. Od 2011 r. w zespole Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie Rozmawiamy przed premierą „Dziadów” w reżyserii Janusza Wiśniewskiego w warszawskim Teatrze Polskim. To ekscytujące oczekiwanie? – Bardzo. Od wakacji pracowaliśmy odrębnie nad poszczególnymi sekwencjami, teraz to wszystko Janusz Wiśniewski połączył w całość. To niezwykle ciekawy etap pracy. Praca nad rytmem tak ważnym w spektaklach Wiśniewskiego. Nie pierwszy raz pracuje pani z Januszem Wiśniewskim. – Miałam szczęście spotkać się z nim w pracy nad „Kordianem” w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Grała pani wtedy Laurę. – Tak, w 2006 r. Wtedy stawiałam pierwsze kroki na scenie. Teraz wracam do tamtych doświadczeń i czuję się jak w domu. Zatoczyło się jakieś koło – cieszę się, że tego rodzaju proces tworzenia w teatrze do mnie wrócił. To znaczy jakiego rodzaju? – Janusz Wiśniewski po prostu tworzy i ja czuję się twórcą razem z nim. Nie przychodzi poustawiać aktorów jak reżyser, który ma z góry wszystko perfekcyjnie przygotowane. U niego ten proces odbywa się podczas prób. To głównie opowiadanie historii, często jednym słowem, jednym gestem – a do tego potrzeba czasu, żebyśmy wszyscy opowiadali tę samą historię na scenie. I spotkania. To nie są próby stolikowe, ale gęste rozmowy. Nie zawsze tak bywa? – Kiedy przyjechałam do Warszawy 11 lat temu i spektaklem „Zagraj to jeszcze raz, Sam” otwieraliśmy Teatr 6. Piętro Michała Żebrowskiego, w którym do dzisiaj gościnnie grywam, wyglądało to inaczej. Wtedy to był kontrakt, tzn. reżyser przychodzi na pięć tygodni, z przygotowanym scenariuszem, aktorzy wychodzą na scenę i układa się wszystkie klocki. Żenia Korin, reżyser „Zagraj to…”, wszystko układa jak puzzle. Dopiero potem, w czasie grania, rozszerzamy postacie. U Wiśniewskiego proces rozszerzania postaci dokonuje się w czasie prób. Żeby stworzyła się historia, potrzeba nam „współczujności” i „współbytności”. Czyli chodzi nie tylko o to, co mamy do powiedzenia, ale również w stosunku do kogo i po co. Jak u Czechowa: co innego jest w słowach, a co innego dzieje się w napięciu między ludźmi. Żeby to się zdarzyło, musimy oddychać tym samym powietrzem. I to jest długi proces. Dlatego jestem szczęśliwa, że znowu spotykam się z Januszem w pracy. W Krakowie dopiero zaczynałam i nie miałam pojęcia, co to znaczy teatr. Teraz, po prawie 20 latach (statystowałam już w roku 2001), wiem już trochę, ale to jeszcze nic, jeśli pamiętać, że Wincenty Grabarczyk czy Henryk Łapiński są już ponad 60 lat na scenie. Dopiero dochodzę do takiego momentu, że zaczynam być świadoma tego, co się dzieje na scenie i czym jest praca w teatrze. Miała pani szczęście: od początku pracuje pani w zespołach znaczących, w samym centrum życia teatralnego. Najpierw w krakowskim Teatrze Słowackiego, teraz w stołecznym Teatrze Polskim. To panią uskrzydla? – Uskrzydla. Od moich starszych kolegów mnóstwo się uczę; już w Krakowie od takich mistrzów jak Anna Dymna czy Marian Dziędziel, którzy pozwalali mi wykradać ich doświadczenie. Co to znaczy wykradać? Można wykraść emocje? – Z Anną Dymną uczyłyśmy się razem do „Mewy” – ja grałam Ninę Zarieczną – zapytałam: „Jak mam to zagrać?”. A ona na to: „Aniu, czyś ty zwariowała? Jesteś dopiero dwa lata na scenie, ja 40, i pytasz mnie, jak to zagrać? Może byś chociaż spróbowała mi to ukraść?”. To pewnego rodzaju bezczelność młodości – młody człowiek nie zastanawia się, czy mu coś wypada, czy nie. Wciąż zadawałam te pytania: po co, dlaczego, nie rozumiem, chcę wiedzieć. Starsi koledzy patrzyli wtedy na mnie i tak się uśmiechali wyrozumiale. Teraz jestem już w środku. Kiedy moi młodsi koledzy zadają podobne pytania, też się uśmiecham w odpowiedzi. Już wiem, że nie wszystko da się zrobić od razu, że trzeba się uzbroić w cierpliwość. Jak pisał Stanisławski, kot śpi, ale wystarczy jeden odgłos i zrywa się na równe nogi. Konieczna jest nieustająca czujność i współczujność. To dla mnie niezwykle pociągające, właśnie dlatego zdecydowałam się na teatr. A przecież błyskotliwie debiutowała pani w kinie. To był wybuch po premierze „Masz na imię Justine”. Można było przypuszczać, że bardziej wciągnie panią kino, a nie teatr. –