Przekupuję kamerę

Przekupuję kamerę

Jestem dynamiczną, witalną „kobitą z krwi i kości”

Rozmowa z Katarzyną Skrzynecką

– Co to znaczy być gwiazdą?
– Nie wiem. Być może gdzieś tam, na świecie, to określenie ma inny wymiar. Kiedy jest się na okładkach najpoczytniejszych i najbardziej opiniotwórczych czasopism światowych, kiedy tworzy się nowy trend w kinie lub muzyce, a widownią jest cały glob, kiedy sprzedaje się miliony płyt, kiedy odbiera się Oscara albo kiedy producenci gotowi są płacić honoraria w wysokości 10 mln dol. za każdy film, bo oczekuje tego widownia…
A w Polsce?
– W Polsce gwiazdy są kreowane przez telewizyjne koterie i kolorowe czasopisma.
– A powinna je kreować wyłącznie publiczność! To publiczność, darząc kogoś sympatią, doceniając jego pracę i dokonania artystyczne, kupując bilety na film lub spektakl z udziałem konkretnego aktora albo płytę z nagraniami konkretnego wokalisty czy muzyka, kreuje go na gwiazdę… Takie gwiazdorstwo powinno budzić nasz szacunek i uznanie… Ale w Polsce termin „gwiazda” ma często zabarwienie pejoratywne. Po prostu niektórzy sami kreują się na „gwiazdy” – cudzysłów powinien być tu szczególnie wyrazisty! – nie mając ani prawdziwych sukcesów, ani specjalnej popularności. Wówczas jest to jakiś absurdalny sposób bycia, bufonada, nieustanne udawanie kogoś, kim się nie jest i nigdy nie będzie, choćby wysłało się do plotkarskich gazetek tysiące swoich skandalizujących zdjęć. Całe świadome życie chciałam być sobą i dotychczas udaje mi się to nie najgorzej, mam nadzieję. Nie tylko nie potrafię i nie chcę udawać gwiazdy, ale nawet nie umiem znaleźć wspólnego języka z ludźmi pozującymi na idoli masowej wyobraźni.
– Czy to przypadkiem nie wykreowana nieco skromność? Przecież sukcesy, jakie odnosisz od swojego debiutu na festiwalu w Opolu, wielu artystów przyprawiłyby o zawrót głowy: niebanalna uroda, perfekcyjna znajomość angielskiego i francuskiego, talent aktorski, wokalny, kompozytorski i poetycki, role teatralne i filmowe, kolejne płyty z piosenkami… A i pięknych zdjęć nie brakuje, nie tylko w prasie kobiecej…
– Moja sesja zdjęciowa dla „Playboya” była jednym z kolejnych zadań artystycznych. I spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem… Była to subtelna, acz sugestywna impresja na temat kobiecości i zmysłowości. Nie szokowałam nikogo nagością wprost, bo nie było to moim celem. Wyobraźnia lepiej działa (!!!), gdy pozostawiamy jej pole do popisu w niedomówieniach… Cieszę się z sukcesów, dają mi satysfakcję i sprawiają autentyczną radość! Staram się dużo pracować i naprawdę lubię pracować. Na pewno jest mi łatwiej niż wielu innym koleżankom i kolegom, bo mam szansę na wielką różnorodność zajęć i nie do końca jestem uzależniona wyłącznie od zewnętrznych propozycji. Po prostu – kiedy przychodzi czas posuchy w filmie czy telewizji, mogę wejść do studia nagraniowego i realizować własne koncepcje artystyczne. To bardzo duży komfort, a pewnie także dobry element tzw. higieny psychicznej.
– Realizujesz się w różnych dziedzinach i do wszystkich masz zawodowe kompetencje. Dziś, kiedy w wielu sferach artystycznych królują amatorzy, szacunek musi budzić decyzja sprzed 10 lat, kiedy po triumfie w opolskich „Debiutach” zrezygnowałaś z intratnych propozycji estradowych i poszłaś na studia teatralne…
– Wiem, że dziś niewiele osób postąpiłoby podobnie. Najważniejsze są teledyski i szybkie zyski! Pozornie! Takie nastawienie do uprawiania zawodu artystycznego to najczęściej prosta droga do wielkich rozczarowań i zawodów osobistych, niemal pewna szansa, by stać się „gwiazdą” – znów ten cudzysłów – jednego przeboju. Szybki sukces zazwyczaj nie jest trwały, choć zdarzają się wyjątki. No właśnie, wyjątki, szczególne osobowości – ale i w takich przypadkach jest to związane z tytaniczną pracą… Po festiwalu w Opolu rzeczywiście miałam sporo propozycji, ale wolałam poświęcić jeszcze cztery lata na studiowanie, na rzetelny wykształcenie teatralne i muzyczne. I nie żałuję, bo dzięki tamtej nastoletniej, ale chyba dość dojrzałej decyzji udaje mi się z powodzeniem utrzymywać w obu niełatwych zawodach. Na scenie występuję w Teatrze Powszechnym i Komedii, od czasu do czasu mam propozycje filmowe i telewizyjne, a jako muzyk zrealizowałam już trzecią swoją płytę dla Sony Music. Nosił tytuł „Kameleo”. Tym razem potańczycie! Oj, potańczycie!
– Jesteś aktorką, ale twoje płyty są bardzo dalekie od piosenki aktorskiej…
– To prawda. Piosenki tego gatunku śpiewam bardzo rzadko, wyłącznie dla potrzeb szczególnych programów telewizyjnych. To rodzaj etiudy scenicznej z użyciem śpiewu. Zupełnie inny jest musical, bo wymaga stworzenia konsekwentnej roli aktorskiej i kondycji wokalnej pozwalającej na udźwignięcie trzygodzinnego spektaklu. Moim naturalnym żywiołem jest jednak pop. Ponieważ jestem aktorką, niektórzy sądzą, że muszę śpiewać szeptaną poezję z towarzyszeniem gitary lub fortepianu w blasku punktowego reflektora. Ale moje koncerty wyglądają zupełnie inaczej. Piosenki są nowoczesne, rytmiczne i melodyjne, zaaranżowane na duży skład pop-jazzowy. Jestem dynamiczną, witalną „kobitą z krwi i kości”. Chcę przekazywać pozytywną energię, której tak mało mamy w życiu codziennym. Chcę, żeby ludzie dobrze się bawili na naszych koncertach.
– Mówisz cały czas o muzyce, ale przecież nie śpiewasz tzw. skatem. Mimo bardzo współczesnych aranżacji i popowej konwencji, twoje piosenki wyróżniają się spośród masowej produkcji coraz rzadszą poprawną polszczyzną, a nawet poetyckim wyrafinowaniem…
– Dziękuję! To bardzo miła ocena. Moje uwagi dotyczące śpiewania poezji nie są wartościujące. Uwielbiam poezję i bardzo smutne wiersze śpiewane. Pociągają mnie jednak i inne sfery muzyczne, nawet zahaczające o techno… Zawsze jednak pozostanę wierna dobremu tekstowi, który – nawet jeśli jest bardzo prosty – powinien być sprawny literacko, zawierać jasną myśl, pewną grę brzmień i znaczeń, dobrą puentę… Tylko tyle!
– Aż tyle! Już na pierwszej płycie większość tekstów była twojego autorstwa…
– Tak się jakoś złożyło. Zaczęło się od piosenki „Fuego de la Pasion”. Najpierw ją skomponowałam, a potem wpadł mi do głowy pomysł literacki…Wkrótce powstało kilka innych piosenek z nadzieją zamiast ostrej puenty. Pokazałam je kilku osobom, którym ufam i z których zdaniem bardzo się liczę. Powiedzieli, że nie są grafomani, więc uwierzyłam w siebie.
– Nadzieja zamiast ostrej puenty. To niemal program artystyczny. Teraz dostajesz listy z podziękowaniami od słuchaczy, którzy odnajdują w nich nadzieję dla siebie…
– To najmilsze i najważniejsze wyrazy uznania. Dostaję takie listy od ludzi w bardzo różnym wieku. I to także jest radosne, że docieram i do bardzo młodych słuchaczy, i tych nieco starszych.
– Co uważasz za swój największy sukces?
– To, że jestem sobą, jestem pełna pogody ducha i nie ulegam „gwiazdorstwu”! Sukcesem jest też szczęśliwa miłość. I przyjaźń. Choćby pewna szczególna przyjaźń, jaka połączyła w jedność moje życie zawodowe i prywatne…
Kiedyś otrzymałam list od dziewczyny, która przeszła wiele ciężkich operacji kręgosłupa. Została mocno okaleczona, bez nadziei na poprawę zdrowia. Wyczerpana i załamana była gotowa odebrać sobie życie. Moje dwie piosenki – między innymi „Szkoda łez”, jak mi napisała – odwiodły ją od tego zamiaru… Dziś jest najwierniejszym gościem w moim teatrze i na koncertach. I naprawdę serdecznie się zaprzyjaźniłyśmy! Edyta – bo tak ma na imię moja koleżanka – początkowo nie wierzyła, że ktoś znany z ekranu, a więc niedostępny, może być zwyczajny, mieć też własne problemy, kłopoty… Teraz, jeśli jest mi smutno, jeśli dzieje się coś złego, właśnie od Edyty otrzymuję najwięcej pociechy i mądrości – choćby tylko SMS-em.
– Ty także przeżyłaś swój dramat. Wypadek podczas przygotowań do cyrkowego widowiska „Artyści dzieciom” przyniósł poważny uraz kręgosłupa. Długi czas poruszałaś się na wózku inwalidzkim…
– Nawet grałam w kilku odcinkach serialu „Czułość i kłamstwa”. Oczywiście, pokazywano mnie tak, by wózka nie było widać, co rodziło mnóstwo groteskowych sytuacji… Ale sam wypadek wcale nie był zabawny. Ćwiczyłam tzw. dżygitówkę. To rodzaj kaskaderki na koniu – wskakiwanie i zeskakiwanie z galopującego konia, zwieszanie się głową w dół w pełnym galopie, zwisanie z konia z nogą zaczepioną o strzemię i inne tego typu zadania. Chwila nieuwagi i rąbnęłam o ziemię z wysoka, poczułam straszny ból i zastanawiałam się tylko, czy jeszcze kiedykolwiek wstanę. Miałam pęknięte cztery kręgi, pozrywane mięśnie… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Nie tylko stoję i chodzę, ale znów jeżdżę konno! Ale już tylko rekreacyjnie!
– Mówi się, że kamera jednych lubi, a innych nie. Ciebie lubi i to bardzo! Co robisz, by tak właśnie było?
– Głaszczę ją! Przekupuję! Przynoszę dyskretnie ciasteczka i karmię słodkościami w tajemnicy przed operatorem!
– Czy równie pozytywny stosunek masz do wszystkich ludzi?
– Generalnie mam pozytywny stosunek do życia i ludzi, choć nie do wszystkich się da… Wiem, że nie ma recepty na prawdziwe szczęście, ale wiem też, że bardzo wiele zależy od nas samych. Trzeba nauczyć się cieszyć tym, co się ma. Nie wolno w sobie rozbudzać zbyt wygórowanych ambicji, nie wolno liczyć na spełnienie niespełnialnych marzeń… Jeśli ktoś sobie wymyśli, że musi zrobić wszystko, by za rok mieć rezydencję w Cannes, trzy jachty i pięć restauracji, to niemal pewne, że skazuje się na porażkę i zawód. Ja mam zwyczajne marzenia i plany. Chcę mieć kochaną rodzinę i małe „Skrzyneczki”. Chcę pracować – grać w teatrze, pisać i śpiewać piosenki, poznawać wartościowych ludzi, a za 50 lat być bardzo aktywną i dynamiczną staruszką. To wcale nie mało!

 

Wydanie: 2001, 41/2001

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy