Przerwany lot premiera

Przerwany lot premiera

Marcinkiewicz: dlaczego odszedł? Dokąd pójdzie? Co takiego się stało, że Kazimierz Marcinkiewicz, najpopularniejszy polityk w Polsce, musiał oddać tekę premiera? I to nawet nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę? Owszem, Jan Rokita zdążył już tydzień wcześniej ogłosić, że wyrok na Marcinkiewicza został podpisany, na premiera nosem kręcił Andrzej Lepper. A w ostatnich dniach aż gęsto było od spekulacji dotyczących jego konfliktu z Jarosławem Kaczyńskim. Lider PiS otwarcie krytykował premiera za decyzje kadrowe, ba, parlamentarzyści PiS głośno narzekali, że niewiele mogą w rządzie załatwić, że między klubem poselskim a Kancelarią Premiera „nie ma komunikacji”. Tylko że nie musiało to niczego oznaczać – taki jest urok polityki, że między ośrodkami władzy iskrzy, inaczej być nie może, ale mądrzy politycy potrafią te napięcia rozładowywać. Tym razem tak się nie stało. Dlaczego? Samobój Kaczyńskich Pytanie jest tym bardziej zasadne, że patrząc na polską politykę z pewnego dystansu, dymisja Marcinkiewicza jest dla PiS strzałem do własnej bramki. To przecież premier, a nie Jarosław Kaczyński był twarzą PiS, ciągnął tę partię w sondażach. Marcinkiewicz z wielkim wyczuciem prezentował się w mediach, zręcznie zbierając punkty. Tańczył na studniówce, grał w piłkę, pomagał ratownikom. Było w tym więcej aktorstwa i public relations niż rzetelnego warsztatu władzy, ale ludziom to się podobało. Marcinkiewicz był więc naturalnym kandydatem na lokomotywę PiS w jesiennych wyborach samorządowych. Dymisjonując go, Kaczyńscy zrezygnowali z jednej z najsilniejszych kart, jakie mieli w rękach. Ale to nie koniec strat. Odejście Marcinkiewicza, nagłe, w niejasnych okolicznościach, nieuchronnie przełoży się na wizerunek PiS i samych Kaczyńskich. Oto bowiem nagle Polacy zobaczyli, że PiS nie jest zwartą armią maszerującą od sukcesu do sukcesu, tylko partią taką jak inne, kłótliwą, podzieloną na frakcje. Adam Bielan, jeden z młodych wilczków PiS, opisując SLD w ostatnich latach i toczące się na lewicy gry personalne, mówił, że jest to walka buldogów pod dywanem. W PiS czegoś takiego miało nie być. I nagle publiczność zobaczyła, że jest. I że walka jest jeszcze bardziej zażarta. I że Kaczyńscy generują chaos i polityczne bijatyki. Są nieobliczalni. Partyjniactwo to jeden z najgorszych stempli politycznych w Polsce, a właśnie taki stempel PiS i Kaczyńscy sobie zafundowali. A dodatkowo Jarosław Kaczyński wzmocnił w społeczeństwie swój wizerunek polityka makiawelicznego, ścinającego potencjalnych konkurentów. Cóż więc takiego musiało się stać, że Jarosław Kaczyński gotów był ponieść te wszystkie straty, byle tylko zdymisjonować Marcinkiewicza? Strategia prezesa Na decyzję prezesa PiS złożyło się najpewniej kilka czynników. Po pierwsze, wyraźnie widać, że źle się czuł w drugiej linii, że jest to polityk z temperamentem, przypominający pod tym względem Leszka Millera, w sposób naturalny będzie zatem pchał się przed kamery, będzie się rwał, by tłumaczyć swoje racje. Kwestią czasu było więc, kiedy dojdzie do wniosku, że premier zderzak nie jest mu potrzebny. Po drugie, musiała go drażnić niezależność Marcinkiewicza i jego wybijanie się na niepodległość. Premier zawsze pilnie baczył, by nie skąpić komplementów prezesowi, ale przecież robił swoje. I w ciągu ośmiu miesięcy wielokrotnie wszedł w spór – i merytoryczny, i personalny – z prezesem. Marcinkiewicz z Kaczyńskim spieralisię o obsadę stanowiska ministra skarbu, ministra finansów, ministra spraw zagranicznych. A także szefa PZU. We wszystkich przypadkach premier przegrał. A jego ostatni mały sukces – mianowanie ministrem finansów Pawła Wojciechowskiego – okazał się pyrrusowym zwycięstwem. Kaczyński w tym zwarciu reprezentował interesy aparatu własnej partii, żądnego stanowisk, no i koalicjantów – Giertycha i Leppera, którzy wciąż powtarzają, że im się należy. Marcinkiewicz starał się te apetyty powściągać. Nawet za cenę awantur z posłami PiS czy Lepperem. Kaczyński stając więc przed wyborem między swoją partią (w której premier nie jest postacią popularną) a premierem, wybrał partię. Przyszło mu to tym łatwiej, że widział, jak Marcinkiewicz, zawsze schodząc z linii ciosu, buduje swoją pozycję. I wiedział, że za parę tygodni ruszy kampania samorządowa, a wówczas premier będzie nie do ruszenia. De facto więc Kaczyński miał ostatni moment na odsunięcie Marcinkiewicza. Bo kolejną okazję miałby dopiero po wyborach samorządowych, pod koniec listopada. A do tego czasu Marcinkiewicz, wiedząc, że jest nie do ruszenia, mógłby bardzo poważnie rozbudować swoje wpływy. Gra premiera Dymisja to dla Marcinkiewicza nie nowina. On wie, że jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 28/2006

Kategorie: Kraj