Przezroczyści

Przezroczyści

Za dom pomocy społecznej elżbietanki zażądały 40 tys. zł czynszu miesięcznie. Dom idzie do likwidacji. Dla jego mieszkańców to koniec ich świata

Nie krzyczą, nie skarżą się, nie umieją swojego żalu nawet ubrać w słowa, tylko patrzą pustymi oczyma gdzieś w przestrzeń korytarza, zastygli wzdłuż ścian jak w półśnie. Pensjonariusze likwidowanego Domu Pomocy Społecznej w Starogardzie Gdańskim, którzy w skrajnej desperacji zwrócili się z listem do senatora Andrzeja Grzyba z PO. Pisząc w nim, że zabiera im się wszystko, a zwłaszcza bezpieczeństwo po życiowych zawirowaniach, że starych drzew przecież się nie przesadza, bo umrą. Do listu dołączono ponad 30 podpisów – nieporadnych, skreślonych z wysiłkiem, niewprawnymi rękoma.
Prawie 80-letnia pani Walentyna, która zbierała te podpisy dwa miesiące temu, jest rozżalona, że do dziś na list nie ma żadnej odpowiedzi. – Świat traktuje nas jak powietrze, jakbyśmy byli przeźroczyści – mówi. Ani siostry, ani starosta, ani radni nie znaleźli chwili czasu, żeby się z nami wcześniej spotkać, wysłuchać naszych racji, zrozumieć nasze położenie. O likwidacji domu dowiedzieliśmy się ostatni, od rodzin, z gazet i z radia. Czy z chorym, starym człowiekiem można robić, co się chce, czy nie mamy już żadnych praw? Przepracowałam wiele lat w stoczni jako spawacz, byłam w „Solidarności”, cała Polska wówczas była w „Solidarności”, wierzyliśmy w lepszą przyszłość, a tymczasem spotyka nas coś takiego.
W pokoiku pani Walentyny są trzy łóżka, nad nimi pożółkłe zdjęcia bliskich i święte obrazki, przy drzwiach stolik, zlew, szafa, a na niej zielony ogródek.
– Te wszystkie kwiaty będę musiała zostawić, najbardziej szkoda mi benjaminka, wyhodowałam go od takiego malutkiego – głos kobiety nagle się łamie. Życie jej nie rozpieszczało, wiele lat temu straciła jedyne dziecko, niedawno zmarł brat, siostra po wylewie mieszka na drugim końcu Polski. Właściwie nikt jej nie odwiedza, ale nie o tym chce mówić. Najbardziej przejmuje się losem pana Piotra – kierowcy, z którym nieraz jeździ na prześwietlenia. – 25 lat przepracował w tym domu, z czego teraz będzie żył, przecież nie z kilkuhektarowego gospodarstwa – zastanawia się. – A ja go tak szanuję, tak cenię, najbardziej za te spracowane dłonie. Socjalną, Hannę Princ, też najlepiej zabrałaby ze sobą, bez niej już nic nie będzie takie samo. Pani Hania stoi tuż obok bez słowa, ukradkiem łykając łzy.
– Co to za czasy teraz idą – denerwuje się starsza pani – każdy tylko o swoją własność się upomina, a pieniądz, biznes nie widzi człowieka. Przecież ten dom powstał ze składek społecznych, jedynie na gruncie kościelnym. Siostry chcą w nim teraz unijny komfort stworzyć. Nowe drzwi, nowe okna, nowe podłogi, w każdym pokoju łazienka. A ja się pytam, czego bardziej starym ludziom potrzeba – reprezentacyjnego luksusu czy ciepła i zrozumienia?
W kaplicy na końcu korytarza rozpoczyna się właśnie nowenna prowadzona przez pracujące w domu elżbietanki. Odgłosy odmawianej modlitwy mieszają się z szuraniem stóp po posadzce. Seniorzy drepczą nieporadnie w jednym kierunku, jakaś staruszeczka opierając się o stołek, przemierza korytarz na kolanach. Pani Walentyna też się szykuje do wyjścia, zawsze była religijna.

Zabójczy czynsz

W Miejskiej Bibliotece w Starogardzie przeglądam dokumenty opisujące historię budynku: „Plac budowlany wraz z ogrodem o wartości 5 tysięcy marek darowany był elżbietankom przez miejscowego proboszcza. Budynek klasztornego szpitala w stylu neogotyckim wzniesiono z dobrowolnych składek w latach 1900-1903”. Obok zdjęcie cegiełki z 1901 r., zysk z jej sprzedaży miał zasilić fundusz budowy.
Zabraną w latach 60. nieruchomość elżbietankom zwróciła w 1991 r. rządowo-kościelna Komisja Majątkowa, będąca ostatnio w ogniu krytyki za jednoinstancyjność budzącą zastrzeżenia konstytucyjne.
W 1999 r. organem założycielskim domu pomocy społecznej został Starosta Powiatu Starogardzkiego, podpisując zaproponowaną przez Zgromadzenie Sióstr Elżbietanek umowę użyczenia. Warunkiem bezpłatnego użytkowania miało być utrzymywanie nieruchomości w należytym stanie. Już za czasów poprzedniego dyrektora siostry wspominały o przejęciu budynku, ale sprawę udało się odwlec. – Dyrektor często jeździł do Torunia i próbował wszystko łagodzić – opowiadają pracownicy. – Nowy dyrektor Andrzej Wasielewski, rządzący placówką od półtora roku, już nie był tak poprawny.
W 2007 r. DPS był wizytowany przez matkę generalną Zgromadzenia Sióstr Elżbietanek z Rzymu. Wniosła ona uwagi merytoryczne, przekazując je do wykonania dyrektorowi. W lutym tego roku zawitała ponownie. Ponieważ jej zaleceń nie wykonano, poleciła siostrze przełożonej dokonać zmiany umowy – czynsz za miesiąc wyniósł 40 tys. zł. Zgromadzenie zaproponowało też, że 60% tego czynszu przeznaczy na remont budynku.
– Przy prowadzeniu działalności gospodarczej czynsz 10 zł za metr kwadratowy powierzchni użytkowej nikogo by nie dziwił, ale my jesteśmy instytucją szczególną, tu średnia emerytura czy renta pensjonariusza waha się w granicach 600 zł, jest też grupa pensjonariuszy, którzy świadczenia mają jeszcze mniejsze – mówi Andrzej Wasielewski.
Dyrektor nie ma sobie nic do zarzucenia. Twierdzi, że remonty przeprowadzał w miarę otrzymywanych środków, a dom musiałby osiągnąć standardy do 2010 r., gdyż wszystkie domy tego typu w Polsce obliguje do tego zarządzenie ministra.
Zarząd powiatu propozycji czynszu nie przyjął, tłumacząc się brakiem środków w budżecie. Jego decyzja została przedstawiona do zaopiniowania komisjom, które przychyliły się do stanowiska zarządu. Wobec tego rada powiatu zdecydowała o likwidacji domu z dniem 31 grudnia br.
– Wszystko przepadło, nikt nie zgłosił żadnych zastrzeżeń, po prostu przegłosowano wniosek mechanicznie, a przecież jest to jedyny dom dla przewlekle i somatycznie chorych w powiecie – mówi Hanna Princ, obecna na zebraniu rady 28 listopada, które ostatecznie przesądziło o losie placówki.

Wszyscy równo płaczą

– Wszyscy tu równo płaczą, z kimkolwiek by się porozmawiało, tu chodzi o zżycie, o przyzwyczajenie, o wspólnotę, z której mamy zostać nagle wyrwani – mówi Krystyna Sucka, chora na stwardnienie rozsiane, przewodnicząca rady mieszkańców. Energiczna, konkretna, kręci się na wózku po swoim różowym pokoju. Ten kolor ścian wybrały z koleżankami trzy lata temu, gdy w domu było malowanie.
– Ja tam wolę moje „nieunijne metry” – ciągnie. – Co mi da unijny pokój z łazienką, kiedy czajnika z wodą na herbatę z tej łazienki nie przewiozę? Dla mnie wygodniejszy jest ten zlew, przestronne, duże pomieszczenia i korytarze oraz ta kanapa, o którą mogę się oprzeć przy wstawaniu. Nie twierdzę, że wszystko w naszym domu jest na wysoki połysk, ale choćby ta szafa, ona jest nowa, z porządnego drzewa. Dziesięć lat temu wymieniono okna, niedawno wyremontowano windę, kuchnię i sanitariaty, no i było jeszcze malowanie. Nikt przecież nawet we własnym domu nie wymienia okien co pięć lat i nie maluje co rok. Ostatnio oglądałam w telewizji program o Domu Pomocy Społecznej we Wrocławiu, gdzie pokoje są sześcioosobowe, a u nas są dwójki i trójki. Zresztą jak siostry chcą, niech remontują, lecz tych mieszkańców, co nie zamierzają stąd odejść, powinny zostawić tu do śmierci.
Dla Krystyny Suckiej przeniesienie to koniec świata, w którym żyła. Dwa bloki od domu jest jej stare mieszkanie. Dawne znajome i koleżanki, idąc na pocztę czy do banku, po drodze wpadają do Krysi na herbatę. Tu, w Starogardzie, w latach 80. zakładała koło chorych na SM, którego obecnie jest honorowym członkiem. – Jeszcze nie istniało Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego, jeszcze niewiele o naszej chorobie wiedziano, kiedy skrzyknęliśmy się w trójkę, aby stworzyć tę grupę wsparcia – wspomina. – A taka grupa ma kolosalne znaczenie w walce z SM, zwłaszcza gdy ze względu na wiek ktoś nie kwalifikuje się już do żadnego programu leczenia. Jestem tego najlepszym przykładem. Choruję od 24. roku życia, jeszcze do niedawna nawet porządnie obiadu zjeść nie mogłam, a teraz jem nożem i widelcem. Boję się tylko, że te nerwy, ten stres związany z przenosinami spowoduje, że choroba znów ruszy. A każdy następny rzut może być tylko gorszy…
Alina Prabucka, woźna w jednej ze starogardzkich podstawówek, zna ten strach. Codziennie nawet po kilka razy odwiedza w domu pomocy swojego brata. – Brat ma 56 lat i choruje na ciężką padaczkę po przebytej chorobie Heinego-Medina – mówi. – Każdy wstrząs, każda zmiana wywołuje u niego atak. Te ataki w ostatnich tygodniach się nasilają, towarzyszy im bezdech i sinica. Jeśli go przeniosą daleko stąd, on tam zginie, zanim się przystosuje. Miną dwa tygodnie i będzie po chłopie.
Pani Alina zarabia 900 zł na rękę. Zabrałaby brata do siebie, ale mieszka na czwartym piętrze i pracuje, a chory potrzebuje stałej opieki. W podobnej sytuacji jest Barbara Nadolska opiekująca się chorą na alzheimera matką koleżanki. – Wciąż się zadręczam, co się z tą moją mamulką stanie, gdzie trafi, kto się nią tam zajmie, kto ją tam przytuli, zabierze na spacer do parku, na ciastko do cukierni. Przecież ona pozostawiona sama sobie szybko się pogubi i zgaśnie. Zresztą prawdziwy dramat dopiero nas czeka, jak tych ludzi zaczną przenosić. To odpowiedzialni za ten koszmar powinni ich pakować, powinni tam stać i patrzeć!

Nie jesteśmy bez serca

Alina Prabucka pisała już wszędzie. Zwracała się do władz lokalnych, wojewódzkich i do mediów. Siostry elżbietanki z prowincji toruńskiej zapytała wprost – gdzie jest ich miłosierdzie. Siostra przełożona Kazimiera Kołodziejczyk tak jej odpowiada: „Pyta mnie Pani, gdzie jest Miłosierdzie Boże i miłość do drugiego człowieka – właśnie w imię tej Miłości i Miłosierdzia względem człowieka chorego, potrzebującego, często odrzuconego przez najbliższych podjęłyśmy te działania, aby był traktowany w godny sposób. Oprócz tych zewnętrznych warunków mamy zastrzeżenia co do traktowania podopiecznych. (…) Naszym zamierzeniem jest wyłącznie wyremontować ten dom, aby zapewnić chorym warunki godne człowieka XXI wieku”.
W rozmowie ze mną siostra podaje kilka przykładów zaniedbań. – W domu – mówi – drzwi, klatki schodowe nie są malowane od lat. Na zewnątrz też widać zaniedbanie, odpadający tynk przy wejściach. Dom nie spełnia wymaganych standardów. Zarządzanie domem budzi zastrzeżenia.
Siostra Kazimiera nie chce generalizować, podkreśla, że w placówce jest też wielu oddanych pensjonariuszom pracowników. – Od dwóch lat oczekiwałyśmy, że ten problem zostanie jakoś rozwiązany, wielokrotnie zwracałyśmy się do starosty i dyrektora. Nawet w obecnej sytuacji jesteśmy skłonne przedłużyć umowę na starych warunkach, jeśli starostwo podjęłoby decyzję o budowie nowego domu. Nie jesteśmy osobami bez serca, jak próbuje się nas przedstawiać. W Kamieniu Krajeńskim mamy dom podobny do starogardzkiego, użyczamy go tamtejszemu starostwu bezpłatnie już bardzo długo. Tam współpraca między starostwem a zgromadzeniem jest bardzo dobra. Nasze zgromadzenie nie jest nastawione na komercję, nie tworzymy ani nie chcemy tworzyć domu tylko dla bogatych.
Obok budynku głównego przejmowanego przez zgromadzenie istnieje jeszcze w Starogardzie tzw. mały domek, niebędący własnością sióstr. Mieszka w nim kilkanaście osób, już bardzo sędziwych. Nawet tego obiektu nie można uratować, chociaż siostry obiecują, że zapewniłyby do niego dojazd.
W liście do Aliny Prabuckiej czytam jeszcze: „Gdy w 1962 r. siostry nasze zostały bezprawnie wyrzucone na ulicę z własnego domu, tylko jeden lekarz ulitował się nad siostrami i udostępnił własne mieszkanie, aby mogły się tam schronić. Wtedy nikt się nie wstawił za nami, milczały media”.
Ta historia wraca teraz jak bumerang ze zdwojoną siłą.

Cisza

Sprawa likwidacji Domu Pomocy Społecznej w Starogardzie, który istniał w mieście 31 lat, jak w soczewce pokazuje, ile w Polsce znaczy stary, chory człowiek. Szokuje nie tyle brak odpowiedniej komunikacji między starostwem a zgromadzeniem, ile powszechna obojętność.
– Liczyliśmy na jakiś społeczny odzew, na wsparcie władz, polityków i mieszkańców, a otacza nas tylko milczenie, dlaczego jest tak cicho, tak przeraźliwie cicho? – żalą się krewni pensjonariuszy. Lecz ich głos jest wątły, należy bowiem do mniejszości. Większość rodzin informowanych o zamknięciu placówki albo nie reaguje, albo pyta tylko o jedno: „To teraz będziemy musieli zabrać babcię do domu?”. Gdy wreszcie 11 grudnia odbyło się zebranie z mieszkańcami, ich rodzinami i dyrektorami domów, do których mają zostać przeniesieni seniorzy, przyszło na nie zaledwie troje przedstawicieli rodzin na 64 pensjonariuszy.
– Tyle mamy pustych budynków w mieście, jest obiekt po policji, są puste pawilony na terenie szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych, ostatnio starostwo ma bursę do sprzedania. Czemu tam nie można na czas remontu tych ludzi przenieść? – denerwuje się Alina Prabucka.
– Sprawa przejęcia nie jest nowa, można było się do niej przygotować i wygaszać dom stopniowo i naturalnie, dlaczego nikt nie wziął pod uwagę takiego rozwiązania? – pyta Barbara Nadolska.
Starosta tłumaczy, że zrobił wszystko, co w jego mocy. – Zarząd powiatu zrezygnował z pomysłu budowy nowego domu lub adaptacji budynków z dwóch względów – mówi starosta Leszek Burczyk. – Po pierwsze, długotrwałe procedury związane z projektem uniemożliwiają ubieganie się o środki zewnętrzne. Koszty związane z adaptacją czy budową są szacowane na około 4-5 mln. Po drugie, zgromadzenie po wyremontowaniu ma zamiar otworzyć znowu dom pomocy społecznej. Ta deklaracja została złożona publicznie.
Chociaż święta za pasem, dla pensjonariuszy starogardzkiego domu nie będą one szczęśliwe. Szykują się do wyjazdu, a raczej do „wywózki”, jak mówią językiem nieco wojennym.
– Wszystkim udziela się napięta atmosfera – opowiada Krystyna Sucka. – W poprzednim tygodniu ktoś trafił do szpitala z wylewem, ktoś inny bez przerwy gdzieś „idzie”, ludzie znoszą kartony i worki. Jedna chce wyjechać do brata, druga do kuzyna, a kuzyn jeszcze bardziej chory niż ona. Ale jest też część takich osób, które nie rozumieją kompletnie, co wokół nich się dzieje. Z tymi będzie najgorzej, mogą wpaść w panikę trudną do wyobrażenia…
Pani Krysia może przeniesie się do Kwidzyna, pani Walentyna chciałaby do Gdyni. Alina Prabucka swego brata najlepiej umieściłaby gdzieś blisko, np. w Szpęgawsku, tylko że tam przebywają raczej niepełnosprawni psychicznie. Barbarze Nadolskiej dom w Pelplinie wydaje się za wielki, przecież jej mamulka się w nim zgubi. Sprawdzała jeszcze prywatny ośrodek w Rokocinie, ale zażyczono sobie ponad 3 tys. za miesiąc.
Dyrektor i starostwo zapewniają, że wszyscy pensjonariusze miejsca znajdą. Lecz dla chorych, słabych ludzi, którzy przemieszkali tu po kilkanaście lat, to niewielka pociecha. Co z tego, że siostry obiecały, że po remoncie przyjmą wszystkich z powrotem? Te sześć miesięcy to dla nich mogą być miesiące ostatnie.

 

Wydanie: 2008, 52/2008

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy