Z przypadków telewizyjnego naiwniaka

Z przypadków telewizyjnego naiwniaka

Wspomnienia Andrzeja Kurza z czasów, kiedy był prezesem TVP W moim długim już życiu, pełnym zajęć, wydarzeń i spotkań z ciekawymi ludźmi, trafił się okres, w którym mi się nie powiodło. Niepowodzenie, można je też nazwać zawiedzioną miłością, wiąże się z zaledwie półtorarocznym okresem mojej pracy w Telewizji Polskiej. Pełniłem w niej funkcję prezesa. (…) Ten najmniej udany okres mojego życia uczyniłem tematem pierwszego dotychczas napisanego tomu wspomnień, który będzie nosić tytuł „Przypadki telewizyjnego naiwniaka”. Jeden bowiem z wieloletnich dyrektorów radiokomitetowej administracji, bardzo kompetentny i przyzwoity Aleksander Landau, orzekł po pierwszych miesiącach naszej współpracy: pan prezes jest sympatyczny, ale okropnie naiwny. (…) W sobotę, 12 grudnia, (…) postanowiłem skorzystać z propozycji Hieronima Kubiaka i udać się w nie pierwszą już z nim podróż rządowym samolotem do Krakowa. Nie byłem w domu od 4 grudnia, kiedy przez nikogo nienamawiany złożyłem na sesji rady miasta rezygnację z funkcji jej przewodniczącego. Wydawało mi się, że Kubiak trochę ostentacyjnie wybierał się do domu do Krakowa, ponieważ na Kongres Kultury nie został zaproszony, w odróżnieniu od przedstawicieli rządu, tzn. wicepremiera Rakowskiego oraz ministrów kultury i edukacji. WOJSKO W BUDYNKU Dyrektor generalny programu informacyjno-publicystycznego Władysław Snarski był wręcz zaskoczony, kiedy przekazywałem mu kierowanie telewizją na czas weekendu, i coś niewyraźnie bąkał, że chyba nie powinienem wyjeżdżać z Warszawy. Przypuszczam dziś, że był wprowadzony w przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego, ale chyba nie był jeszcze poinformowany o decyzji ostatecznej. Kiedy zresztą dziś zastanawiam się nad łatwością, z jaką Kubiak i ja zostaliśmy zwolnieni na niedzielę do domów, to rodzi mi się podejrzenie, że były to celowe działania dezinformacyjne albo coś jeszcze więcej. (…) Pierwszy dzień stanu wojennego był dla mnie czymś surrealistycznym. 12 grudnia, jakiś czas przed północą, zatelefonował do mnie do domu w Krakowie szef krakowskiego ośrodka TV, zaprzyjaźniony ze mną Andrzej Urbańczyk, z informacją, że do budynku weszło wojsko i właśnie wyłączyli urządzenia emisyjne, a on nie wie, co to wszystko znaczy. Obiecałem mu porozumieć się z Kubiakiem, przecież członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC, i czegoś się dowiedzieć. Zanim zdążyłem wykręcić jego numer, telefon mi się wyłączył i w żaden sposób nie potrafiłem tego naprawić. Za to gdzieś o drugiej w nocy przyszedł do mego mieszkania oficer ochrony Kubiaka i poinformował mnie, że telefony w Polsce nie działają, że mam o 6.00 rano słuchać radia i zaraz potem przyjadą po mnie, udamy się na lotnisko i wrócimy z Kubiakiem do Warszawy. Zrozumiałem, że zarządzono stan wyjątkowy. O 6.00 rano wysłuchałem Jaruzelskiego i przyjąłem do wiadomości, że zapadły decyzje, od których nie ma odwrotu, ale które mogą być rozwiązaniem pozytywnym, dającym szansę uniknięcia najgorszego – wojny domowej lub wojny z interwencją. Szansa, tak myślałem, zależy także od tego, czy całość inicjatyw pozostanie w rękach twardogłowych, populistów i donosicieli „do ruskich” czy ludzi rozumiejących polską rację stanu. Jeżeli Rakowski, Barcikowski i Kubiak zaufali Jaruzelskiemu, ja też nie pozostawię go w rękach twardogłowych i aparatu przemocy. To jest moja Polska. Tak też powiedziałem na pożegnanie mojej mądrej żonie. Wcześnie rano wylądowaliśmy w Warszawie i wprost z lotniska Kubiak podwiózł mnie, po drodze do KC, na ul. Woronicza i chwilę czekał, aż wejdę do gmachu. Okazało się, że żołnierz na bramie nie może mnie wpuścić na teren telewizji, której jestem szefem, nie mam bowiem nowej przepustki, a on nie widzi potrzeby porozumienia się z przełożonymi. Kubiak odwiózł mnie więc do mieszkania, które wynajmowałem prywatnie przy ul. Platynowej i w którym miałem zainstalowaną od kilku dni ogromną pakę radiotelefonu, wraz z instrukcją, jak się tym posługiwać. Bez żadnych kłopotów technicznych wywołałem hasło Władysława Loranca i opowiedziałem mu o incydencie na bramie, pytając, co mam robić. Loranc odpowiedział, jak zawsze spokojnie, że zapyta, kogo trzeba. Po dwóch-trzech godzinach oddzwonił, że mam stawić się do pracy, wysyła po mnie samochód, a na bramie będzie mnie oczekiwał jeden z dwóch moich asystentów z przepustką. Tak też się stało. Nie miałem pojęcia, że SB już dawno postanowiła nie wydawać mi przepustki, a odbywające się z wczesnego rana pod patronatem Komitetu Warszawskiego zebranie już nowego komitetu zakładowego partii uchwaliło wotum nieufności wobec szefa Telewizji Polskiej i zażądało od przewodniczącego Radiokomitetu natychmiastowego odwołania mnie ze stanowiska. O tym wszystkim dowiadywałem się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 23/2012

Kategorie: Historia
Tagi: Andrzej Kurz