Ratownicy mówią: dość

Ratownicy mówią: dość

Przemęczeni, rozgoryczeni, niedoceniani. Fala wypowiedzeń i zwolnień lekarskich wśród ratowników medycznych przybiera na sile

– W całej Polsce złożyli już ok. 1,5 tys. wypowiedzeń – na ok. 14 tys. ratowników udzielających świadczeń zdrowotnych w ramach państwowego systemu ratownictwa medycznego. Ci ludzie najprawdopodobniej od 1 października nie wrócą do pracy, co znaczy, że ok. 10% zespołów nie będzie działać – mówi Bartłomiej Zimoch, ratownik medyczny, prezes zarządu Stowarzyszenia Ratowników Medycznych Pomorza Zachodniego.

To efekt wieloletniego zaniedbywania potrzeb tej kluczowej dla zdrowia publicznego grupy zawodowej. Po protestach, które odbyły się 30 czerwca br. w siedmiu polskich miastach, przyszła kolej na następne – w Warszawie trwają one od 1 września. Ratownicy medyczni żądają podwyżki wynagrodzenia podstawowego do 4972 zł brutto (obecnie, od 1 lipca br., jest to 3772 zł brutto dla ratowników ze średnim wykształceniem, 4186 zł dla osób z dyplomem uczelni), ustawy o zawodzie ratownika medycznego oraz upowszechnienia umów o pracę.

Pandemia odbezpieczyła granat

– Już wiosną zeszłego roku, gdy zaczęła się pandemia, mówiliśmy, że ten system padnie. I to jest właśnie ten moment, gdy system padł – mówi mi osoba pracująca w karetce, czyli wyjazdowym zespole ratownictwa medycznego. Nie chce podawać imienia w obawie przed nieprzyjemnościami w pracy. – Ratownicy mówią: dość, są przeciążeni pracą, sfrustrowani jej warunkami. Wielu cierpi na zespół stresu bojowego. To rzeczy, które są problemem ogólnopolskim, dzieją się na każdej stacji pogotowia. W moim mieście były w sierpniu dni, gdy 40% karetek nie wyjeżdżało z powodu zwolnień lekarskich. Zwykle w miesiącu jedna-dwie osoby brały zwolnienia, w ostatnim miesiącu wzięła je połowa z nas.

Wbrew obiegowej opinii masowe zwolnienia nie są wyłącznie formą manifestu. – Wcale nie jest tak, że to są „lewe” zwolnienia – wyjaśnia Bartłomiej Zimoch. – Stoi za nimi w ogromnej większości przypadków zły stan zdrowia ratowników. Duża część, szczególnie podczas pandemii, doszła do takiego stopnia wyczerpania psychicznego i fizycznego, że najczęściej zostali zmuszeni przez lekarzy rodzinnych do pójścia na zwolnienie pod groźbą odmowy dalszego leczenia. Psychiatrzy i psycholodzy mówią im: „Jesteś tak wypalony, że stajesz się groźny”. I robią to nie tylko dla dobra ratowników, ale też ich pacjentów. Bo jeśli ratownik z PTSD boi się własnego cienia, ma lęki wszelkiego rodzaju, staje się groźny dla pacjentów. Weźmy także pod uwagę, że osoby wykonujące zawody medyczne mają zupełnie zaburzony cykl dobowy. Nie wiem, ile musiałbym się regenerować, żeby po tylu latach takiego obciążenia mój organizm wrócił do homeostazy. Niestety, świadomość społeczeństwa w tym temacie jest bardzo uboga. Zresztą nawet nasz dysponent, czyli mój dyrektor, ośmieszył się, wysyłając kontrolę do wszystkich pracowników na L4 – żadne nie zostało podważone przez ZUS.

Zdaniem ratownika pandemia w dużej mierze była akceleratorem protestów: – Ludzie po prostu pękli z powodu obciążenia pracą, ciągłych zaleceń, by pracować ponad siły, bo dużo ludzi chorowało i brakowało ratowników. Pandemia była jak wyciągnięcie zawleczki z granatu – i ten teraz wybucha. A przecież o naszej złej sytuacji, niedofinansowaniu i patologiach systemu alarmujemy od dawna. Protest ratowników medycznych trwa nieprzerwanie od czterech lat i tylko podczas pandemii zawiesiliśmy nasze postulaty, chcąc być dla pacjentów, narażając swoje życie i zdrowie, nie mając w jej początkach należytych zabezpieczeń w postaci kombinezonów czy masek.

Więcej niż dwa etaty

– Na etacie nie wolno wyrabiać tylu godzin, ale pracownicy kontraktowi pracują 300-400 godzin w miesiącu – i to jest norma. Dyżury trwają po 24 godziny. Gdy byłam młodsza, brałam nawet po 36 godzin, teraz już jestem zbyt przemęczona – mówi ratowniczka medyczna. Wyjaśnia, że pracodawcy ogólnie oferują umowę o pracę, ale ogromna większość pracowników na etacie i tak ma poza nim swoją działalność, dzięki której może dorabiać na kontrakcie dla innego podmiotu. Ta forma umożliwia zresztą płacenie niższych składek.

Bartłomiej Zimoch: – Pracuję zarówno w wyjazdowym zespole ratownictwa medycznego, jak i na SOR – w jednym miejscu na etacie, w drugim na kontrakcie. Od 12 lat wyrabiam ponad 320 godzin w miesiącu – a bywa, że jeszcze więcej. Do tego trzeba doliczyć moją działalność społeczną w stowarzyszeniu czy pracę na uczelni. Oczywiście, gdyby było możliwe utrzymanie się tylko z jednego etatu – a drugą pracę wykonywałbym wyłącznie dlatego, że ją kocham – ograniczyłbym znacznie liczbę godzin. Obecnie niestety płacę za to wszystko zdrowiem.

Zdaniem prezesa SRMPZ ogromna większość ratowników w Polsce pracuje ponad normę: – Nawet jeśli jeden etat przeznaczają na uczelnię, a drugi na SOR lub karetkę, trzeba być świadomym, że prędzej czy później odbije się to na ich zdrowiu czy relacjach rodzinnych. I potem słyszymy w mediach – dotyczy to nie tylko ratowników, ale też lekarzy – że ktoś umiera po kilkudziesięciu godzinach dyżuru.

Wiele osób pracuje jednak wyłącznie jako ratownicy, łącząc godziny z różnych podmiotów, np. na SOR w szpitalu i w pogotowiu ratunkowym. – W zespołach wyjazdowych obciążenie pracą bywa mniejsze, chociaż w ostatnim czasie normą jest, że wsiadam do karetki o godz. 6 rano i wychodzę z niej o 18 – mówi Zimoch. – Jednak na SOR zwykle nie ma momentu na wytchnienie. Mogę pracować tam maksymalnie 12 godzin, bo po tym czasie nie jestem w stanie logicznie myśleć, a co dopiero działać. Podziwiam osoby, które biorą na SOR dobowe dyżury, choć rzeczywiście w nocy nieco maleje liczba pacjentów i ratownicy starają się wtedy dzielić pracą, by każdy miał pół godziny czy godzinę na wytchnienie, czyli przynajmniej położenie nóg do góry. Obrzęki są bowiem takie, że ludzie muszą dreptać z miejsca na miejsce, nie będąc w stanie ustać.

Z kolei w zespołach wyjazdowych bywa gorzej pod innym względem – czasem trzeba jeździć w miejsca niebezpieczne. – Ostatnio mieliśmy pacjenta pod wpływem amfetaminy; chciał nam rozwalić karetkę, wyrywać kable, zniszczyć sprzęt. Zachowywał się agresywnie również w stosunku do nas. Tacy pacjenci są najtrudniejsi, nigdy nie wiemy, jak się zachowają, nawet jeśli początkowo są spokojni – opowiada moja rozmówczyni. – Innym razem uczestniczyłam w awaryjnym otwarciu mieszkania. A tam leży człowiek we własnych odchodach, zawszony. Przewrócił się po spożyciu alkoholu i już tak został, robiąc pod siebie. A przecież takiego człowieka też musimy ogarnąć i jechać potem z nim w tej samej karetce.

Podwyżka to fikcja

Ile można zarobić, pracując w tak dramatycznie trudnych warunkach? – To, co się dzieje ostatnio, jest już poniżej mojej godności. Wyjaśnię, jak to wygląda. Moja podstawa wcześniej wynosiła 2790 zł brutto. Do tego miałam dodatek ratowniczy – 970 zł, który zabrali nam w lipcu, plus wynagrodzenie za dodatkowe dyżury – wylicza ratowniczka z karetki. – W lipcu podstawę wynagrodzenia zwiększyli nam do ok. 4100 zł brutto. Tymczasem 10 sierpnia dostałam pensję uwzględniającą dodatkowy dyżur nocny i dodatkowy dyżur świąteczny – i na konto wpłynęło mi 4100 zł. Policzyłam, że gdybym nie miała dodatkowych dyżurów, dostałabym o 200 zł netto mniej niż wcześniej. Taką „podwyżkę” dostaliśmy.

Jak to możliwe? – Przez wcześniejsze dodatki covidowe wpadliśmy w drugi próg podatkowy i płacimy teraz podatki w wysokości 32% – tłumaczy ratowniczka. – Dodatek covidowy otrzymywaliśmy od mniej więcej listopada ub.r. do końca czerwca. I teraz te pieniądze oddajemy państwu w podatkach. Większość z nas nie miała świadomości, że tak to się skończy. Teraz zostaliśmy bez dodatków covidowych i bez dodatku ratowniczego. W sierpniu nie brałam dodatkowych dyżurów – tak umówiliśmy się z pracodawcą, to moja forma protestu – więc mając wypracowane 168 godzin, boję się, jaką pensję teraz otrzymam. To będzie 4100 zł minus 32%, czyli jakieś 2800 zł. Za co? Za chodzenie po melinach, kontakt z osobami pod wpływem narkotyków. A przecież musimy być cały czas skupieni, znać się na każdej dziedzinie. Musimy być okulistami, ortopedami, chirurgami, internistami, ginekologami – nie mając żadnych możliwości diagnostycznych poza szkiełkiem i okiem, i własną wiedzą. Tyle że lekarze zarabiają pięć razy tyle. A my, za podstawę 4100 brutto, ku chwale ojczyzny, mamy być specjalistami w każdej dziedzinie, gdy każdy błąd grozi nam sprawą sądową i prokuratorem.

Bez przyszłości

Bartłomiej Zimoch: – Szczególnie współczuję tym ratownikom, którzy pracują wyłącznie na umowach cywilnoprawnych, czyli kontraktach. Kwoty, które zarabiają za godzinę, wahają się między skrajnie niską stawką 28 zł/godz. a pozwalającymi na bytowanie 40-50 zł/godz. Mówię o bytowaniu, bo życiem bym tego nie nazwał. Co bowiem, jeśli te osoby zachorują, jeśli coś im się stanie? Zarabiając tak mało, nie mają szans na żadne zabezpieczenie na przyszłość. Stawka kontraktowa powinna wynosić minimum 75 zł/godz., by te osoby mogły normalnie żyć i zabezpieczyć się na wypadek choroby. Jest takie powiedzenie: czym się różni ratownik medyczny od balkonu? Balkon jest w stanie utrzymać czteroosobową rodzinę, ratownik nie. To może brzmi żartobliwie, ale choroba ratownika jest przecież dramatem całej jego rodziny.

W dodatku, wyjaśnia Zimoch, firmy ubezpieczeniowe nie chcą ubezpieczać ratowników medycznych, wiedząc, jakie obciążenia dla zdrowia niesie taka praca. Co gorsza, część chorób jest wyłączona z pakietów – np. urazy kręgosłupa, choroby przewlekłe kręgosłupa, choroby przeciążeniowe, urazy spowodowane dźwiganiem.

Patologie systemu

Jednym z głównych postulatów ratowników medycznych jest przyjęcie ustawy o zawodzie ratownika medycznego i samorządzie zawodowym.

– Od ponad 10 lat mieliśmy już ok. 15 projektów tej ustawy – tłumaczy Bartłomiej Zimoch. – Za każdym razem utykają w jakichś konsultacjach lub na etapie prac rządowych albo są wrzucane do zamrażarki. Tymczasem już samo umocowanie ratowników medycznych w prawie ułatwiłoby nam wiele rzeczy – choćby w komunikacji z podmiotami leczniczymi czy instytucjami państwowymi. Bo co to znaczy używane obecnie w przepisach określenie „inny zawód medyczny”? To jest sformułowanie, które budzi wątpliwości co do szacunku dla nas i wykonywanej przez nas pracy.

Zdaniem ratowników brak ustawy przekłada się także na wysokość wynagrodzeń. – Wkurza mnie, że jesteśmy wrzucani do jednego worka do siatki płac z najmniejszym współczynnikiem, jeśli chodzi o przeliczenie pensji. Czujemy się bardzo niedocenieni – mówi łamiącym się głosem ratowniczka. – Mamy reprezentantów, ale nikt nie traktuje nas poważnie.

Ministerstwo Zdrowia zapowiedziało, że będzie kształtowało od nowa model ratownictwa medycznego i zwiększy finansowanie poprzez wzrost kwoty tzw. dobokaretki. Jak oceniają to ratownicy? – Niestety, obecne zapewnienia o podnoszeniu wysokości dobokaretek w żaden sposób nie są gwarancją zmian czy likwidacji patologii w funkcjonowaniu systemu. Zapowiada się, że po raz kolejny zyskają głównie dysponenci (zwykle są nimi wojewódzkie stacje pogotowia ratunkowego), którzy znów łatwo zwiększą finansowanie swojej działalności, wioząc się na karkach ratowników medycznych. Ci dalej będą zdani „na łaskę pana”.

O jaką działalność chodzi? Bartłomiej Zimoch: – Obecna patologia systemu polega na tym, że dysponenci za pieniądze przeznaczone na ratownictwo medyczne (a więc działalność wyjazdowych zespołów ratownictwa medycznego, lotniczego pogotowia ratunkowego i szpitalnych oddziałów ratunkowych) prowadzą też inne działalności. Przykładowo świadczą transporty sanitarne czy medyczne dla różnych podmiotów (np. POZ czy szpitali) albo robią obstawy medyczne rozmaitych imprez masowych. Na te usługi dysponenci mają osobne umowy z NFZ czy z podmiotami prywatnymi, ale w praktyce pieniądze lądują na jednym koncie. Dysponenci wychodzą z założenia, że mogą z nimi zrobić, co chcą.

Skutkiem świadczenia innych usług jest to, że ogromna większość podmiotów wykazuje dochody z działalności, co zdaniem prezesa SRMPZ jest jedną z głównych przyczyn braku podwyżek dla ratowników. – Bilans takiej działalności powinien być zerowy, a podmioty powinny się rozliczyć z każdej wydanej złotówki. Tymczasem niektóre zarobione przez nich kwoty budzą wręcz podziw – w Szczecinie jednemu udało się wypracować 6 mln, a wojewódzka stacja pogotowia ratunkowego w Warszawie, gdzie toczy się obecnie największy protest, wykazała prawie 7 mln zysku. I byłoby świetnie, tylko szkoda, że przez to potem mówi się ratownikom, że nie ma pieniędzy na podniesienie wynagrodzeń. Obecna patologia prowadzi bowiem do sytuacji, w której podmioty zarabiają, a jednocześnie żądają od państwa zwiększenia środków na ratownictwo. MZ ma więc podstawy, by pytać je, po co im więcej pieniędzy, i odmówić przyznania tych środków. W efekcie ratownicy nadal nie dostają adekwatnych podwyżek.

Jednym z postulatów ratowników medycznych jest więc zapis w ustawie, który gwarantowałby wzrost płac proporcjonalny do wzrostu nakładów na państwowe ratownictwo medyczne, wynoszący co najmniej 65% kwoty za dobokaretkę.

Ratowniczka, z którą rozmawiam, do postulatów ratowników medycznych dorzuciłaby jeszcze zmiany zasad pracy lekarzy rodzinnych: – Większość odpowiedzialności za pacjentów przerzucili na państwowe ratownictwo medyczne. Kilka razy dziennie słyszymy od leżących, starszych osób, że lekarz rodzinny ich nie przyjął albo że nie chciał do nich przyjść, choć taki ma obowiązek, a oni nie mają siły iść do gabinetu. Zdarza się też, że wypisują recepty, nie widząc pacjenta. Podczas pandemii, gdy przychodnie nie działały, wszystko spadło na nas. A przecież nie jesteśmy powołani do leczenia chorób przewlekłych, jesteśmy od stanów nagłych. W dodatku nie wolno nam o tym publicznie mówić. Gdy ktoś wystąpi w mediach, ma w pracy problemy. Od wielu lat walczymy o godną pracę i płacę, a dopiero teraz, gdy w Warszawie nie wyjechało na ulicę ponad 50% karetek i do kolizji na pl. Konstytucji musiano wezwać śmigłowiec, ktoś zwrócił na nas uwagę.

a.brzeska@tygodnikprzeglad

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2021, 38/2021

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy