Od razu wyciągną nas w workach

Ci wyłowieni z trzcin i sieci rybackich mieli na nogach i pod kamizelkami worki foliowe. Chronili sięw ten sposóbprzed zimnem

– Nie wyobrażam sobie ani tej rozpaczy, ani tej ciszy, która teraz na pewno jest w domu Agnieszki i Łukasza – mówi pani Elżbieta, matka najmłodszego, 16-letniego uczestnika tragicznej wyprawy kajakowej na jezioro Łebsko. Jarek jest uczniem I klasy LO nr VII w Bydgoszczy. Na spływ kajakowy wybrał się pod opieką starszych kolegów. Agnieszka i Łukasz zginęli w jeziorze, tak samo jak Dawid, Marcin i Tomasz.
To nie była formalnie zorganizowana wyprawa. 11 młodych ludzi (16-25 lat) z Bydgoszczy wypłynęło na spływ w sześciu kajakach – pięciu dwójkach i jednej jedynce. Nie mieli pilota ani ubezpieczenia. Wyruszyli 2 maja z Miłoszewa k. Kartuz. Pogoda była wyśmienita – pierwsze prawdziwie gorące, prawie bezwietrzne i bezchmurne dni. W sobotę, 5 maja, wieczorem przypłynęli do Łęczyc.
– Na początku płynęliśmy powoli
– opowiada Kamila, która była z 19-letnim Przemkiem, uczniem Technikum Mechanicznego z Bydgoszczy, w pierwszym kajaku. – To był długi weekend. Mieliśmy wolne w szkołach i na uczelni. Znaliśmy się ze wspólnoty religijnej, ufaliśmy sobie. Nikt z nas nie miał pstro w głowie. Potrafiliśmy ze sobą rozmawiać i mieliśmy o czym.
Przemek nie po raz pierwszy organizował i uczestniczył w spływie. Kocha kajaki, wędrowanie, przyrodę. Jest roztropny i rozważny. Tę wyprawę przygotowywał od dwóch miesięcy. Już uprzednio korzystał ze sprzętu wypożyczanego z Międzyszkolnego Turystycznego Klubu Kajakowego, działającego przy bydgoskim Zespole Szkół Kolejowych. Prezes klubu, Jan Kaczmarek, pływał wcześniej z Przemkiem, znał dobrze co najmniej dwoje uczestników wyprawy.
Mama 16-letniego Jarka przypomina sobie, że jej syn dzwonił w niedzielę rano do domu i mówił, że się ochłodziło, ale wyprawie to nie przeszkadza.
Kajaki przewieziono z Bydgoszczy w okolice Kartuz wynajętym samochodem. Z lądu kajakarzy asekurował kolega wożący ich rzeczy maluchem. Czekał na uczestników spływu na brzegu w umówionych miejscach. Ale w niedzielę, 6 maja, kajakarze nie pojawili się na brzegu w północnej części jeziora. Nikt też nie zadzwonił, choć mieli telefony komórkowe.
– Mieli być najpóźniej o godz. 16, bo jeszcze tego dnia chcieliśmy dojechać do Bydgoszczy – mówi kierowca malucha. – Ruszyłem więc do miejscowości Rąbka w Słowińskim Parku Narodowym, by zawiadomić kogoś, że coś się wydarzyło, tym bardziej że pogoda się psuła, a jezioro wyraźnie się marszczyło.

Groźne jezioro

Rybacy z Izbicy spotkali dwóch młodych ludzi nad jeziorem Łebsko w niedzielę, po godz. 17. Szli od Gać. – Wyszli o własnych siłach z wody, gdy przewrócił się ich kajak – opowiada Mieczysław Margas, doświadczony rybak z Izbicy, który od początku uczestniczył w akcji ratunkowej.
– Kiedy powiedzieli, ilu ich było i co im się stało, natychmiast w trzy łodzie wypłynęliśmy na jezioro. Fala już była dość wysoka. Szła przez burtę, wchodziła nam do sterówki, padał deszcz – mówił Margas. – Naszymi łodziami, dużo większymi od kajaków, też dobrze kiwało.
Ponad 7 tys. hektarów powierzchni, szerokość 7,6 km, długość przeszło 16 km. Od Bałtyku oddziela jezioro Łebsko mierzeja z ruchomymi piaskami. Tutaj rybacy łowią śledzie, flądry i ryby słodkowodne. To jezioro zdradliwe – mówią ci, którzy z niego żyją.
– Łebsko jest pozornie płytkie, są nawet miejsca, gdzie można iść kilkadziesiąt metrów w głąb i nie zanurza się człowiek wyżej niż po szyję – tłumaczy Feliks Kaczanowski, dyrektor Słowińskiego Parku Narodowego. – Ale ci kajakarze z Bydgoszczy nie mieli prawa płynąć w tym miejscu przez jezioro bez naszej zgody, bo to już teren ochronny. Powinni byli nam zgłosić tę wyprawę, a nie zrobili tego. Strażnicy parku też ich nie zauważyli, więc wypłynęli bez przeszkód, choć późnym popołudniem już wyraźnie wzmagał się wiatr i nadciągały chmury.
Władysław Książek, wiceprezes Polskiego Związku Kajakowego, nie chce odtwarzać przebiegu tragedii na jeziorze przed prokuratorskim dochodzeniem, ale potwierdza, że Łebsko jest bardzo groźne. – Nigdy dokładnie nie wiadomo, z której strony i jak dmuchnie – mówi. – A uczestnicy tego spływu mieli bardzo słabe kajaki, tzw. chojnickie, do tego w nie najlepszym stanie. Po wyciągnięciu ich na brzeg było widać, że klejone były taśmą i specjalną żywicą, która schnie pod wodą. Taki kajak to drobina, jeśli nie umie się pływać na rozhuśtanej wodzie – dodaje.
Jan Poprawa, organizator wielu spływów, dziennikarz “Głosu Pomorza”, który prowadzi m.in. słynny, kaszubski spływ “Śladami Remusa”, podkreśla, że w grupowym spływie musi być pilot, chociaż jeden ratownik i komandor spływu.
– Trzeba dobrze wiedzieć, jak przecinać fale pod wiatr, by nie było wywrotki, ale sama teoria nie wystarczy – dodaje. – Łebsko jest po prostu nieprzewidywalne. My pływamy dopiero w lipcu, a nie w zimnym maju.
Temperatura wody w jeziorze Łebsko 6 maja nie przekraczała 7 stopni C. W tych warunkach można w wodzie przeżyć zaledwie kilkadziesiąt minut. Rybacy uratowali cztery osoby, nim rozpoczęła się akcja ratownicza.
– Wiemy, że kajaki się wywróciły i ci, którzy się uratowali, stracili z oczu kolegów – mówi Marian Lancmański, prokurator rejonowy z Lęborka.

Akcja ratownicza

Przed godziną 21 o wypadku kajakarzy dowiedziała się policja. – O godzinie 21.16 rozpoczęła się akcja ratownicza. Do akcji wkroczyli wtedy ratownicy z brzegowej Stacji Ratowniczej Polskiego Ratownictwa Okrętowego w Łebie, jednostki PRO z Ustki i Łeby, straż pożarna z Lęborka, Słupska, Ustki i Nowej Wsi, policja, służby Słowińskiego Parku Narodowego. Marynarka Wojenna wysłała śmigłowiec z Darłowa, ale początkowo bez kamery termowizyjnej. W nocy ratownicy korzystali z reflektorów i własnych oczu. Adam Krysiewicz z biura prasowego Marynarki Wojennej mówi, że dopiero w poniedziałek przed południem można było wysłać śmigłowiec Anakonda wyposażony w kamerę termowizyjną.
W akcji ratowniczej z niedzieli na poniedziałek brało udział ponad 300 osób. W poniedziałek znaleziono cztery ofiary tragedii. – Ci wyłowieni z trzcin i sieci rybackich mieli na nogach i pod kamizelkami worki foliowe – mówi Mieczysław Morgas z Izbicy. – Pewnie kajakarze chronili się w ten sposób przed zimnem i deszczem.
– Tylko jeden z nas słabo pływał, ale wyprawy kajakowe nie były dla nas nowością – mówi Przemek. – Nonsensem są wiadomości podawane w mediach, że piliśmy alkohol. W naszej grupie takich rzeczy się nie robiło – dodaje. – A co do łódek, to były one trochę otarte, bo na pierwszym odcinku spływu od Miłoszewa do Bożegopola rzeka ma górski charakter. Przepływaliśmy przez liczne powalone drzewa, szorowaliśmy kajakami o kamienie. Ale żaden kajak nie przeciekał, choć były klejone żywicą chemoutwardzalną.
Ratownicy PRO uważają, że akcja rozpoczęła się zbyt późno. Prokurator postawił młodym kajakarzom zarzut zbyt późnego powiadomienia o wywrotce łódek i zaginięciu kolegów.

NIE UWIERZĘ,
AŻ NIE ZOBACZĘ CIAŁA

Ojciec Dawida, gdy dowiedział się, że jego syn nie żyje, nie uwierzył. – Nie mogłem pojąć, o czym mówi ten głos w słuchawce – mówi pan Andrzej.
– Nie uwierzę, aż nie zobaczę ciała syna – powtarzałem. Chłopak skończył zawodówkę, otworzył firmę sprzątającą. Dobrze mu szło, bo był uparty i pracowity. Wynajmował się do sprzątania biur. Od lat szalał na punkcie kajaków. Spływy były jego pasją. Ślęczał nad mapami, zanim wyruszał na szlak.
Matka Przemka nie może mówić spokojnie. – Wiedziałam z radia i telewizji, że zdarzyła się tragedia na jeziorze Łebsko, słuchałam komunikatów, a ciągle nie wiedziałam, czy Przemek żyje. W końcu sama dodzwoniłam się do Straży Granicznej i tam mi powiedzieli, że mój syn żyje, ale musi jeszcze pozostać na miejscu tragedii, by wziąć udział w identyfikacji ciał. Nie potrafię pani powiedzieć, co czułam. Ja się uspokoiłam, ale tamci rodzice?
– dodaje cicho.

Zysk za wszelką cenę

– W tej chwili kajak może wypożyczyć każdy – mówią doświadczeni wodniacy. – Kiedyś wymagało się choćby karty pływackiej, teraz już nie. Nie ma też obowiązku zgłaszania grupowych spływów. Wypożyczalnia sprzętu wodnego to w lecie dobry interes – dodają zgodnie ratownicy i właściciele wypożyczalni również w Sopocie.
Henryk Bulczak z Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego z Kartuz uważa, że teraz wszystko przelicza się na zysk. – WOPR nie odpowiada za to, kto i na czym pływa – mówi. – Dopiero jeśli w spływie bierze udział więcej niż dziesięć kajaków, organizator ma obowiązek powiadomienia nas i policji. Kajakarze z Bydgoszczy nie złamali prawa.
Wszyscy uczestnicy spływu mieli na sobie kamizelki. – Były one, niestety, zielonego koloru, co bardzo utrudniało poszukiwania – mówią ratownicy. – Ponieważ było zimno i wietrznie, młodzi kajakarze zabezpieczali się workami foliowymi, opatulali plastikowymi reklamówkami.
– Nawet żartowaliśmy jeszcze przed wypłynięciem – powiedział w jednym z wywiadów Przemek – że jak się potopimy, to od razu wyciągną nas w workach.
dziennikarka “Głosu Wybrzeża”

Wydanie: 20/2001, 2001

Kategorie: Wydarzenia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy