Administracja Bidena imponuje pracowitością, choć nie robi rewolucji Gdy 76-letni Joe Biden zaczynał w 2019 r. kampanię prezydencką, wiele osób skreśliło go na starcie. Był ich zdaniem za stary, a epoka białych mężczyzn w Białym Domu i tak już dawno powinna się skończyć. Ktoś taki nie będzie w stanie nic zrobić, nawet jeśli wygra – przekonywali. Dziś jednak jest na odwrót. Ten sam Biden w oczach amerykańskich komentatorów uchodzi za rewolucjonistę i przynajmniej drugiego Roosevelta – bo robi tak wiele i tak szybko. Być może jego podobiznę trzeba już wykuć w skalistym zboczu góry Rushmore, obok Waszyngtona, Jeffersona, Roosevelta i Lincolna. Powiedzmy to od razu: obydwie te diagnozy były przedwczesne. Nic jednak dziwnego, że z Bidenem jest problem. Ani z niego bojowy lewak, ani typowy centrowy demokrata. Robi rzeczywiście bardzo dużo, lecz wcale nie posługuje się rewolucyjną retoryką ani nie sięga po spektakularne gesty. Joego Bidena można oceniać na jego własnych zasadach. Co już jest pewnego rodzaju sukcesem prezydenta, który właśnie zaliczył pierwsze 100 dni w Gabinecie Owalnym. Po rekord Cezurę 100 dni na urzędzie wymyślił prawie 90 lat temu inny kryzysowy prezydent USA, Franklin Delano Roosevelt. Dziś jego nazwisko wraca z wielu innych powodów. Z Rooseveltem, który objął urząd na progu wielkiego kryzysu, łączą Bidena choćby oczekiwania społeczeństwa i misja prezydentury. Sympatycy demokratów, w tym sporo tych z mediów, liczą, że Biden dorówna wielkiemu prekursorowi lub chociaż spróbuje ścigać się z nim na skalę i zakres działań. I dane pokazują, że już to robi. American Presidency Project przy Uniwersytecie Santa Barbara w Kalifornii bada dziedzictwo dawnych prezydentów i aktywność tych urzędujących. Z informacji już udostępnionych przez ośrodek wynika, że Biden w ciągu 100 dni sięgał po swoją władzę częściej niż jakikolwiek wymieniony w opracowaniu powojenny prezydent. Zostawił więc w tyle i Donalda Trumpa, i dużo młodszych w dniu objęcia urzędu prezydenckiego demokratów, takich jak John F. Kennedy czy Barack Obama. W ciągu pierwszych trzech miesięcy Joe Biden wydał 42 postanowienia wykonawcze (executive orders to najbardziej bezpośredni sposób sprawowania władzy prezydenta, niewymagający zatwierdzenia przez Kongres) i odwołał 67 postanowień poprzednika. Dla porównania – Trump wydał 33, a odwołał 13 executive orders. Gdy zaś badacze porównali tempo i sumę wszystkich decyzji, stanowisk i oświadczeń, okazało się, że szybciej od Bidena do pracy wziął się tylko Roosevelt. Liczby, co jasne, nie są jedynym ani najważniejszym kryterium. W ocenie prezydentury po stu dniach – nawet jeśli to tylko symboliczna granica – trzeba również zapytać o to, czym zajęła się głowa państwa i czy prezydentowi wystarczyło determinacji, by zmierzyć się z najważniejszymi wyzwaniami. W przypadku Bidena nie wygląda to wcale najgorzej. Zadanie domowe wykonane Joe Biden w ciągu 100 dni obiecał podjąć kluczowe decyzje dotyczące gospodarki i działań antykryzysowych, ekologii i zielonej transformacji, rynku pracy, relacji sojuszniczych i bezpieczeństwa narodowego. Oraz – co może najważniejsze – na froncie walki z pandemią i jej skutkami dla USA. Czy z obietnic się wywiązał? W sensie ścisłym tak, całkowicie. Bo w każdym z tych zakresów był aktywny. Administracja Bidena wyszła z propozycją ambitnego planu antykryzysowego – The American Rescue Plan. TARP nie tylko obejmuje rekordowo wysokie kwoty wydatków budżetowych – pakiet dotacji, grantów i świadczeń bezpośrednich wart prawie 2 bln dol. Ów plan ratunkowy przesuwa także akcent na bezpośrednie świadczenia dla Amerykanów (choć robił to także Trump) oraz inwestycje w usługi publiczne i wsparcie dla władz lokalnych, by wywiązały się ze swoich zadań. Plan Bidena już można nazwać sukcesem, przynajmniej na tle wysiłków antykryzysowych administracji Obamy w latach 2009-2011. Biden, może dlatego, że był wtedy w Białym Domu, wie dziś, czego nie robić. Krytycy jednak słusznie przypominają, że bezpośrednie świadczenia dla Amerykanów miały być wyższe: nie 1,4 tys. dol. jednorazowej zapomogi, tylko 2 tys. I że z planów podwyżki federalnej płacy minimalnej do 15 dol. za godzinę wycofano się na samym początku nowej kadencji prezydenta i Kongresu – cichcem, bez walki, w żenującym stylu










