Rewolucja w polityce

Rewolucja w polityce

Kto zyskał, kto stracił, a kto rozczarował w 2005 roku

Rok 2005 przyniósł rewolucję w polskiej polityce. Nie, nie dlatego, że wybory prezydenckie i parlamentarne wygrała prawica, spychając lewicę do głębokiej opozycji. To przewidywali przecież wszyscy. Gdy wiosną 2005 r. pytano Donalda Tuska, jaka będzie Polska jesienią, odpowiedział: „Przecież wszystko już wiadomo”. No i trafił jak kulą w płot. Bracia Kaczyńscy paroma ruchami ograli Platformę, nie wpuścili jej do władzy i mamy dziś bardzo ciekawy układ. Rządzi PiS, przy poparciu wasalizujących się partii – LPR, PSL i Samoobrony. One jeszcze liczą, że teraz skorzystają z owoców władzy, a za parę miesięcy, gdy PiS zacznie dołować, od tego okrętu odcumują. No cóż, jak dowodzą przypadki Unii Wolności, PSL i Unii Pracy, takie nadzieje są bardzo ryzykowne.
Rewolucją na pewno jest, że poza władzą znalazła się Platforma Obywatelska. I nie chodzi tylko o to, że premier z Krakowa i prezydent z Gdańska musieli obejść się smakiem, ale o cały układ, który już przyszykował się do konsumowania owoców władzy. Platforma znalazła się nagle w próżni, opozycyjność jej nie służy.
Mamy więc dziwną scenę polityczną, bo jedyny pretendent do prawdziwej opozycji, SLD, liże rany i wcale nie wiadomo, czy zdoła podnieść się z obecnego upadku. O wszystkim zadecydują wybory samorządowe, na jesieni tego roku…
W takiej sytuacji naturalnym liderem opozycji, jedynym na placu boju, stał się Aleksander Kwaśniewski. Jego odejście okazało się nad wyraz sprawną operacją polityczną, niemal przyćmiewając przejęcie władzy przez następcę. Przy okazji Polacy mogli zastanowić się nad dziesięciolatką odchodzącego prezydenta, jej plusami i minusami. I wyszło na duży plus. To ewenement jak na skalę polską, bo u nas politycy odchodzą z reguły w niesławie. Czy więc Kwaśniewski będzie polskim Brazauskasem, człowiekiem, który po odejściu z prezydentury odbuduje centrolewicę? Na to pytanie za wcześnie odpowiadać. W każdym razie, jeżeli prawa strona politycznej sceny jest już ułożona, to lewa wciąż znajduje się w rozsypce.
To zresztą chyba widać w naszym podsumowaniu minionego roku…

W GÓRĘ

Jarosław Kaczyński – nadprezydent
W Chinach Deng Xiaoping był formalnie jedynie przewodniczącym Związku Brydżowego, ale trząsł całym państwem. Władza Jarosława Kaczyńskiego jest mniej zakamuflowana. Jest prezesem PiS, partii rządzącej. Za to ma swego premiera, swego prezydenta, a za chwilę będzie miał swego szefa telewizji. Mniej więcej tak jak Władysław Gomułka miał Cyrankiewicza, Spychalskiego i Sokorskiego. Z jednej strony, trochę mniej, bo przewodniczący partii nie kieruje dziś gospodarką, ale z drugiej – trochę więcej, bo ten prezydent to brat bliźniak. I to taki, który słucha się go – jak zapewnia Bronisław Komorowski, znający Kaczyńskich od lat.
W każdym razie będzie ciekawe patrzeć, jak premierzy i prezydenci wizytujący Polskę dokonują protokolarnych wygibasów, byleby tylko porozmawiać z najważniejszą osobą w kraju.
W III RP nie było do tej pory człowieka, który miałby w swym zasięgu tyle instrumentów rządzenia. Cóż z tego! Kaczyńscy, mimo że wzięli wszystko, kręcą nosem. Nowy prezydent już powiedział, że trzeba zmienić konstytucję, bo ma za mało władzy. Jeszcze za mało?

Lech Kaczyński – melduję, prezesie
W III Rzeczypospolitej rola prezydenta zawsze była szczególna. Zawsze stał ponad partyjnym życiem, ba – z nim się wadził. Lech Wałęsa prowadził swoje wojny na górze, Aleksander Kwaśniewski uprawiał szorstką przyjaźń z Leszkiem Millerem. Z Lechem Kaczyńskim rzecz wygląda inaczej – bo trudno przypuszczać, by podniósł rękę na brata bliźniaka. „Melduję, prezesie, wykonanie zadania”, mówił zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników drugiej tury wyborów. No i wszystko jasne.

Kazimierz Marcinkiewicz – Buzek numer 2
Lepszy Buzek. Zresztą dobrze byłego premiera zna, bo był szefem zespołu jego doradców. Ufa mu sześćdziesiąt parę procent Polaków, więc chodzi w euforii. Ale, trzeba przyznać, na ten wynik sobie zapracował. Do tej pory wszyscy polscy premierzy grali jedną melodię – że pieniędzy nie ma i że trzeba oszczędzać. A proszę, zjawił się Marcinkiewicz i na wszystko są pieniądze: na becikowe, na urlopy macierzyńskie, na policję, na autostrady, na niższe podatki, w ogóle finanse przestały być jakimkolwiek problemem. Cudotwórca? Czy struś chowający głowę w piasek? A może wie, że w 2006 r. będą wcześniejsze wybory, więc to nie on będzie płacił za dzisiejsze obietnice?
Regularnie jeździ do o. Rydzyka, a o Jarosławie Kaczyńskim opowiada, że to geniusz, który zawsze ma rację. Znaczy się, zna swoje miejsce w szeregu.

Aleksander Kwaśniewski – miecz Damoklesa (nad Kaczyńskimi)
Niektórzy już go pochowali, a on, na sam koniec prezydentury, znów wyskoczył w górę. Najpierw przez media przetoczyła się fala podsumowań jego dziesięciolatki. Wyszła na plus. Charków, Sobotka czy ziemia kaliska wiele punktów mu nie zabrały, bo cóż to jest w porównaniu z Ukrainą, przejazdem papamobilem czy w ogóle spokojną, obliczalną prezydenturą. Potem Kwaśniewski żegnał się z Polakami, brał udział w uroczystościach przekazania władzy, w sumie przyćmił entrée swego następcy. On to potrafi.
Zostawił Kaczyńskich z opuszczonymi rękami, oni jeszcze niedawno chcieli zaciągać go przed trybunały, ale teraz muszą obyć się smakiem. Bo Kwaśniewski, owszem, zeznawał, ale w procesie kanonizacyjnym Jana Pawła II.
Teraz wyjechał, przez parę miesięcy nie będzie go w kraju. Co będzie, jak powróci?

Tadeusz Rydzyk – papież polskiej prawicy
Podczas kampanii wyborczej wyczuł wiatr historii i przerzucił się z Giertycha na Kaczyńskich. Potem budował moherową koalicję. Teraz zbiera plon – politycy PiS, Samoobrony i LPR prześcigają się w zabiegach o jego względy. Regularnie w Toruniu melduje się premier i tam, razem z ministrami, składa ojcu dyrektorowi sprawozdanie. I jeszcze podpowiada, że tylko tam czuje się jak u siebie w domu.
Kaczyńscy mają więc rząd, a Rydzyk ma tego rządu rząd dusz.

Wojciech Olejniczak – młody wódz
Prawie siłą wcisnęli mu SLD, żeby ratował partię przed upadkiem. I uratował. Tylko co dalej? Olejniczak był świetnym ministrem rolnictwa (takiego chłopi długo nie zobaczą), ale – na razie – nie jest jakimś wielkim przywódcą, niosącym w głowie wizję kraju. Na razie, bo wszystko przed nim. I to jest jedna z najważniejszych zagadek polskiej polityki – jak prędko w głowie Olejniczaka wizja ta zaskoczy i jaka ona będzie. Od tego zależy nie tylko jego osobista kariera, ale i przyszłość SLD, przyszłość lewicy, no i opozycji. I w zasadzie całej polskiej polityki.

Andrzej Lepper – jeszcze nie na salonach
W przedpokoju władzy. Wielkiego sukcesu wyborczego nie odniósł, zyskał raptem, w porównaniu z 2001 r., dwa mandaty więcej w Sejmie. Ale w tymże Sejmie powstał taki układ sił, że bez Leppera niczego nie da się zrobić. Ani Marcinkiewicz nie będzie miał większości, ani opozycja. Ale ta komfortowa sytuacja wcale go nie wzmacnia, przeciwnie – osłabia. On przebiera nogami do rządu, ale Kaczyńscy trzymają go na dystans. I mamią, że kiedyś go wpuszczą, a na razie to on musi im załatwić kolejną ustawę. I Lepper załatwia. On płaci, a oni nie kwitują. Jego los jest jeszcze jednym dowodem na to, że w polityce najlepszym towarem na sprzedaż są złudzenia i nadzieje.

Stanisław Dziwisz – arcybiskup z Krakowa
Jego ingres telewizja transmitowała niczym koronację. Więc niektórzy trochę z tej gorliwości się podśmiewali: Cóż to za arcybiskup, który życie spędził jako sekretarz papieża? No i się przeliczyli.
Bo Dziwisz wprawdzie nie ma charyzmy Macharskiego, nie zna tak dobrze Krakowa, ale zna Watykan, no i jak mało kto wie, jaki Kościół – i na świecie, i w Polsce – chciał budować Jan Paweł II. I na pewno nie był to Kościół o. Rydzyka.
Tak oto Dziwisz, który pewnie myślał, że przyjdzie mu pełnić posługę w spokojnym mieście, w spokojnych okolicznościach, znalazł się w samym środku wewnątrzpolskiej wojny religijnej. I to w roli wodza jednej ze stron.

Ryszard Krauze – ceni go Kaczyński
Tisze jedziesz, dalsze budiesz. Więc Krauze (jego giełdowe aktywa to 1,3 mld zł) jedzie po cichutku. Zna los polskich oligarchów – Gudzowatego, który z politykami nie chce już mieć nic wspólnego, i Kulczyka, którego dołowała komisja orlenowska. Jest ostrożniejszy. Na stanowisku wiceprezesa zatrudnił Wiesława Walendziaka (jak mówią, za 50 tys. zł miesięcznie) – tego samego, który przestrzegał przed kapitalizmem politycznym, i ma wszystko wyczyszczone.
W ostatnich miesiącach jego firmy podpisały kontakty na setki milionów złotych z ZUS, PZU i PKO BP.
Ciągnie go też w górę niedawna wypowiedź Lecha Kaczyńskiego, który rzekł, że z wielkich biznesmenów zna tylko Krauzego. I że ceni sobie, że był dla niego miły w czasie, gdy politycznie nic nie znaczył.
Oto Ryszard Krauze – człowiek, który patrzył najdalej.

Bogdan Borusewicz – Borsuk
Marszałek Senatu. Wybrany z namaszczenia PiS, ale myliłby się każdy srodze, jeśliby sądził, że Borusewicz będzie marszałkiem na partyjny gwizdek. Trochę ponurak, gdy rozmawia, rozgląda się na boki, ma takie odruchy z konspiry. Senat w ostatnich latach podupadł w oczach opinii jako liczące się politycznie ciało. Tu partia rządząca zawsze miała większość i zaklepywała, jak chciała, swoje ustawy. Obecny Senat też został wybrany na modłę poprzednich. Ciekawe, czy Borusewicz, człowiek z charakterem, to zmieni…

Marek Jurek – narodowiec
Chwalą go, że grzeczny wobec kobiet i chętnie całuje je w rękę. Oto zalety marszałka Sejmu.
Oburzał się, że prezydent Kwaśniewski nadawał Order Orła Białego tylko komunistom. Gdy przypomniano mu, że otrzymali je m.in. Kuroń, Nowak-Jeziorański, Korfanty, Herling-Grudziński, odpowiadał, że co innego miał na myśli. Bo on chciałby, żeby taki order dostali ludzie z NSZ.
Wielbiciel Pinocheta, opiekuńczy wobec dzieci, które radzi karcić łagodnym klapsem. W sumie – polityczne wykopalisko, lata 30. przeniesione w XXI w.

W DÓŁ

Jan Rokita – premier z Krakowa
Prawie przez cały rok 2005 usłużni dziennikarze zwracali się doń: „Panie premierze”, a on – pewnie przez wrodzoną grzeczność – nie oponował. W tym samym czasie krążył po Sejmie dowcip: „Jak długo Rokita będzie premierem? Do wyborów”. Sprawdziło się co do joty.
Najbardziej nadmuchany balon roku 2005 pękł z hukiem.
Teraz w locie nurkującym, gnuśnieje w opozycji. Chyba że przeprosi się z Lepperem albo Sejm wymyśli jakąś komisję śledczą.

Roman Giertych – zbrojne ramię PiS
Kaczyńscy ograli go jak dziecko. Weszli mu w szkodę, a on nic nie może im zrobić. To ich, a nie Giertycha, woli o. Rydzyk, to na nich orientuje się prawicowy, katolicki elektorat. LPR ma już w sondażach poniżej 5%. A Giertychowi nie pozostaje nic innego niż robić dobrą minę do złej gry.
Cały jego zysk to grupa Młodzieży Wszechpolskiej w Sejmie, zbyt mała, by ważyć w jakimkolwiek głosowaniu, wystarczająca, by straszyć lewicowych wrogów PiS.
To nic nowego, przed wojną też mieliśmy taką radykalną, narodową młodzież – ONR Falangę i ONR ABC. Ci młodzieńcy na wyborcze sukcesy też nie mogli liczyć, więc wyżywali się w biciu Żydów i ludzi lewicy. I bardzo szybko przeszli na żołd władzy, czyli Obozu Zjednoczenia Narodowego. Potem, już po wojnie, falangiści jako PAX służyli Gomułce i Moczarowi. Wszechpolacy są o krok od przejścia na żołd PiS i wpadnięcia w te koleiny. W ten sposób historia zatoczyłaby koło.

Konstanty Miodowicz – inspektor Clouseau
Inspektor Clouseau polskiej polityki. To on wyciągnął na światło dzienne Annę Jarucką i firmował jej kłamstwa swoją twarzą. Były szef kontrwywiadu szczęśliwy jak dziecko machał podrobioną kserokopią, krzycząc: niemożliwe stało się faktem. Ano, stało się… Tym sposobem walnie pomógł Lechowi Kaczyńskiemu w zdobyciu prezydentury, bo zniechęcona do PO i Tuska część lewicowych wyborców nie poszła na wybory prezydenckie.
Teraz w niełasce, Platforma nie skierowała go nawet do Komisji ds. Służb Specjalnych. Co chyba świadczy o jej odradzającym się instynkcie samozachowawczym.

Danuta Waniek – przywiązana do fotela
Gdy parę tygodni temu kilku członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji próbowało ją odwołać ze stanowiska przewodniczącej, poruszyła niebo i ziemię, by tą przewodniczącą zostać. Dzwoniła do Olejniczaka, do Kwaśniewskiego, do wszystkich świętych, walcząc o stołek ze wszystkich sił. Obroniła go. Na dwadzieścia parę dni. Bo teraz Kaczyńscy rozwiązują KRRiTV, pozbawiając ją nie tylko tytułu przewodniczącej, ale i stanowiska w radzie.
Tak oto poznaliśmy szerokość horyzontów przewodniczącej i jej polityczną mądrość.

Józef Oleksy – huba
Dygnitarz. Przez pół minionego roku kierował SLD i przez ten czas lewica niczym się nie zajmowała, tylko jego problemami. Że boli go głowa, że go nie lubią, że przegrywa proces lustracyjny. Niczym podstarzała diwa domagał się zachwytów i komplementów. Wreszcie, gdy Sojusz sięgnął 4% poparcia, podziękowano mu za wysiłek. Potem pchał się na listy wyborcze. Ostatecznie wystartował w wyborach do Senatu i przerżnął je z kretesem.
O nie, to nie oznacza, że Oleksy zakończył karierę. Pewnie za chwilę zobaczymy go jako odnowiciela lewicy, krytyka liderów SLD i co tam jeszcze będzie modnego.

Antoni Macierewicz – oczy, które świecą
Szalał w Komisji ds. Orlenu, przebijając swymi teoriami Wassermanna i Giertycha. Teraz zniknął. Bo wolał być liderem kanapowego ugrupowania i opływać w splendory wodza, niż wystartować z jakiejś liczącej się listy. Nie on jeden – jako samotni wodzowie we wrześniowych wyborach polegli m.in. Zygmunt Wrzodak, Jan Olszewski, Gabriel Janowski… I niewielkie są szanse, by znów się skrzyknęli. „Wrzodak jest z Antonim Macierewiczem skonfliktowany na noże, bo się wzajemnie wyzywali od Żydów, masonów, złodziei i pijaków”, tak oceniał sytuację na prawicy jeden z przybocznych Romana Giertycha, Wojciech Wierzejski. Przez grzeczność zaprzeczać nie będziemy.

Bronisław Wildstein – lustrator
Uszczęśliwił Polskę, umieszczając w internecie listę z IPN, na której są agenci i funkcjonariusze SB oraz kandydaci typowani do zwerbowania – listę Wildsteina. Ten miszmasz miał nas wyzwolić, oczyścić, uczynić Polskę lepszą. I co? Gdzie to szczęście powszechne? Bo na razie mamy dziesiątki zaszczutych i pomówionych ludzi, drżącymi rękami wypełniających wnioski o sprawdzenie w biurze IPN. Wildsteina to nie obeszło, cóż tam kilka skrzywdzonych osób, kiedy tworzymy rzeczy wielkie i nowego człowieka. Hm… paru ludzi w historii świata też tak przed nim mówiło.
Gdy wyrzucono go z „Rzeczpospolitej”, wziął udział w małej manifestacji na swoją cześć. Grono fanów krzyczało: „Wildstein na prezydenta!”, a on im szczęśliwy machał, błyskając zębami. Teraz pisuje we „Wprost”, piśmie byłego sekretarza PZPR ds. propagandy. Widać, że razem im po drodze.

Karol Musioł – nie musiał
Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Gdy w „Gazecie Polskiej” ukazał się donos, lista 21 pracowników UJ – agentów SB, zachował się jak strachliwy urzędnik. „Zareagowanie na publikację w „Gazecie Polskiej” uważam za rektorski obowiązek”, oświadczył. Ale nie pogonił donosicieli, broniąc autonomii uniwersytetu, tylko orzekł, że pomówieni nie powinni pracować z młodzieżą, tylko zawiesić swą działalność. Oto czasy, w których żyjemy. Nawet za komuny rektor bronił się, gdy władza ustawiała mu kadrę naukową, teraz potulnie chciał realizować sugestie niedoszłej senator LPR. Jeden donos wystarczył. Oto jego hierarchia wartości i podległości. Nie hamujmy się więc – od razu wprowadźmy partyjne trójki PiS, LPR i Samoobrony, niech lustrują uniwersyteckie grono.

NA ZERO

Donald Tusk – wielki wzlot i taki sobie upadek
Hm… jeszcze pół roku temu nikt nie spodziewał się, że może zawalczyć o prezydenturę. W tej dyscyplinie lokowano go w grupie outsiderów. Donek to był gość od grania w piłkę, a nie od wysokich urzędów. A tu proszę, wszedł w kampanię jak burza, obkleił pół Polski swoimi plakatami, wygrał pierwszą turę, prowadził w sondażach, okrzyknięto go faworytem i… padł.
Wzlot i upadek Tuska dowodzi kilku prawd, tylko pozornie się wykluczających. Po pierwsze, że mając dobry PR, można w Polsce czynić cuda. A po drugie, że z mydełka Fa nikt jeszcze nie wyprodukował Supermana.

Jerzy Szmajdziński – bez armat
Jeszcze niedawno minister obrony. Miał pod sobą GROM, WSI, rozmaite jednostki wczesnego ostrzegania i pola walki, armię ludzi kompetentnych i chętnych do roboty. Teraz kieruje klubem parlamentarnym SLD, w którym kumatych posłów, których bez wstydu można pokazać w szerokim świecie, można policzyć na palcach jednej ręki. To bolesny przeskok. Patrząc na zmartwiałą minę Szmajdzińskiego i ciemne stroje, w które się ubiera, widać, że z tego powodu cierpi.

Jan Dworak – zaszli go z tyłu
No to po nim. Jeszcze parę miesięcy temu wydawało się, że będzie trząsł telewizją przez długie lata. Ba, pewnie on sam tak uważał. Teraz robi za masę upadłościową.
Gdzie popełnił błąd? Czy podczas kampanii wyborczej, kiedy jego telewizja bardziej faworyzowała Platformę niż PiS? Wolnego! Kaczyńscy i tak by go wyrzucili, bo nie jest ich. Więc?
Więc pewnie błąd popełnił na początku, kiedy razem z pampersami, Gawłem i Pawłowiczem, wygonił z telewizji komunę, a potem budował swoją tożsamość na walce z nią i na opowiadaniu, że oto czerwoni chcą do telewizji wrócić. Partyjne zastąpił partyjnym. Niech się zatem nie dziwi, że inne partyjne, tym razem PiS-owskie, mówi mu: do widzenia.

Hanna Gronkiewicz-Waltz – wunderwaffe Platformy
Nikt w PO nie potrafił tak wykłócać się z Kaczyńskimi jak ona. Twardo wypominała brak mostów i stawała przed drzwiami hospicjum. Zawzięta kobieta, mówi z prędkością karabinu maszynowego i nie sposób jej zatrzymać. Więc PiS-owcy na jej widok dostawali gorączki i zapowiadali, że z nią rozmawiać nie będą. To zepchnęło ją trochę na bok, ale na chwilę. Bo już ogłosiła, że jesienią wystartuje w boju o fotel prezydenta Warszawy. I wierzy, że wygra.
Hanna Gronkiewicz-Waltz wierzy też w Ducha Świętego, który ją inspiruje, i chętnie o tym opowiada prasie kobiecej. To jej osobisty wkład w budowę wizerunku Platformy jako ugrupowania XXI w.

Marek Borowski – dżentelmen kapryśny
Jeszcze jest w grze, choć to gra niewielka. Na lewicowym cypelku. Przegrał wybory parlamentarne, w prezydenckich dostał 10%, był daleko za Lepperem. Teraz Olejniczak proponuje mu wspólną listę w wyborach samorządowych, a on się zastanawia. Zupełnie bez sensu, bo centrolewica, jeśli chce przeżyć, czym prędzej powinna budować Drzewo Oliwne, a nie wypominać, co kto komu powiedział pół roku temu. Ale warto kruszyć dumę Borowskiego, bo to polityk nietuzinkowy, jedyny, który może powalczyć z Hanną Gronkiewicz-Waltz o Warszawę. Ma on swoje miejsce na lewicy, sęk w tym, że ta lewica mu się nie podoba.

ROZCZAROWANIA

Ludwik Dorn – krwawy czy seksowny?
Minister spraw wewnętrznych, ma pod sobą policję, CBŚ, straż graniczną i inne groźne struktury. Już zdążył obiecać, że zwiększy liczbę patroli bodajże dwukrotnie, by po paru dniach wycofać się z tego. Tym samym poznaliśmy poziom jego wiedzy o resorcie, którym kieruje. W mediach bywa przy innych okazjach – za sprawą erotyczno-obyczajowych ekscesów. Najpierw ognistą z nim randkę opisała w „NIE” polska seksrekordzistka Marianna Rokita. Potem przypomniano mu, że bierze pieniądze z Sejmu na wynajem mieszkania, w którym ulokował kochankę.
W którejś gazecie przeczytaliśmy, że policjanci nazywają go „krwawym Ludwikiem”. Wolne żarty! To pewnie Dorn sam każe się tak nazywać, żeby podbudować swoje ego. I podobać się kobietom.

Zbigniew Wassermann – pieniacz roku
Przedmiot szyderstw internautów. Zasłynął opowieścią o tym, jak budował willę, oczywiście za pieniądze żony (oni wszyscy budują za pieniądze żon). Najpierw wziął ekipę, która (podobno) nie miała uprawnień. Potem nie chciał jej zapłacić. Potem straszył ją prokuraturą, twierdząc, że są usterki. Potem oskarżył, dowodząc, że źle została zamontowana wanna jacuzzi za 10 tys. zł, co grozi jemu i jego rodzinie porażeniem. Wassermann uznał to za celowy zamach na swoje życie i w związku z tym zaczął się przyrównywać do ks. Popiełuszki. A 75-letnią matkę wykonawcy, która powiedziała o nim kilka ostrych (i pewnie prawdziwych) słów, podał do sądu.
Oto szaleństwo władzy. Szef szpiegów rozwleka na cały kraj własną nieudolność (na Boga, setki tysięcy ludzi buduje domy w Polsce!), szczuje ludzi prokuratorami, opowiada głupoty o zamachu na swoje życie. Ale najstraszniejsze jest to, że rodzina Wassermannów od miesięcy nie ma gdzie się myć. Jak oni wychodzą na miasto?

Janusz Kurtyka – władca teczek
Nowy szef IPN. Wcześniej szefował krakowskiemu oddziałowi IPN. Ten oddział to kuriozum. Jeden z pracowników odkrył, że z SB współpracował jego ojciec, więc ogłosił to wszem wobec, pluł na ojca i kazał się podziwiać. Inni pracownicy mieli mniej rodzinnego szczęścia, więc zajęli się denuncjowaniem kolegów. Do IPN przychodzili rozmaici nieudani politycy, a oni dawali im teczki. Tak tworzyły się różne listy, którymi straszono Kraków.
Czyli Kurtyka to wielki lustrator? Ej, poczekajmy. Trzeba trafu, że z oddziału wyciekła też notatka byłego esbeka, że jego agentem był Andrzej Przewoźnik, główny faworyt w wyścigu o stanowisko szefa IPN. Notatka była łgarstwem, ale Przewoźnika załatwiła na amen. I tylko naiwni wierzą, że Kurtyka nie miał z tym nic wspólnego.
Czyli umie grać ubeckimi kwitami i fałszywkami? Czyżby to przesądziło, że politycy PiS kupili go jak swojego?

Jacek Kurski – bulterier Kaczyńskich
To on załatwił Platformę wyborczymi klipami z pustą lodówką i znikającymi lekarstwami. Potem może nie zagryzł, ale na pewno mocno poranił Donalda Tuska, atakując go za dziadka z Wehrmachtu. „Ja wiem, że z tym Wehrmachtem to lipa, ale ciemny naród to kupi”, mówił później dziennikarzom, dumny ze swojego wyczynu. A potem strasznie się oburzał (taki wrażliwy), gdy oni te słowa upublicznili.
„Będę bulterierem Kaczyńskich”, deklarował. A politycy PiS zdejmowali czapki z głów. Geniusz? Tak, tak, Jacku, jesteś geniuszem. Tylko pamiętaj, że ty dla Kaczyńskich szczekałeś, ale to oni trzymali za smycz.

Waldemar Pawlak – strażak zgasi światło?
Dziesięć lat temu, gdy szefował PSL, to była potęga, dziś – partia schodząca. Ludzie uciekają Pawlakowi do PiS, coraz więcej jest głosów, by schować się pod parasol Kaczyńskich. Trzeba przyznać, na ten los PSL-owcy solidnie zapracowali. PSL przez ostatnie lata wykonało tyle zwrotów i wolt, że pogubiło elektorat. Stało się partią działaczy, realizującą ich interes. A komu będzie się chciało iść do lokalu wyborczego, żeby Iksiński jeździł lancią? Więc ta miłość terenowych kół do PiS ma swoje uzasadnienie – bo zasłużeni działacze wiedzą, że ich los nie zależy już od woli wyborców, tylko od tego, pod kogo się podepną.
Historia Pawlaka dowodzi kilku niewzruszonych prawd. Że, po pierwsze, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. A po drugie, że siłą każdej partii jest polityczna busola, a nie działacze, którzy z reguły pędzą tam, gdzie dobrze. Co powinno być także przestrogą dla SLD.

Ośrodki badania opinii publicznej – kulą w płot
To nie politycy bujali w ubiegłym roku społeczeństwo, to ośrodki badań opinii publicznej. Najpierw jak jeden mąż prognozowały, że w wyborach wygra Platforma (był moment, że PO miała mieć 50% mandatów!), no i oczywiście PO przerżnęła. Potem wróżyły wielki triumf Donalda Tuska. I też było pudło.
Szefowie ośrodków tłumaczą się z tych kompromitujących wpadek banalnie, że, broń Boże, nie lansowali Platformy i jej kandydata, że po prostu ludzie co innego im mówili, a co innego później zrobili. Wiadomo – chcieli dobrze, a wyszło tak jak zawsze.

Ryszard Grobelny – nieustraszony pogromca gejów
Prezydent Poznania, członek PO, partii podobno liberalnej. Grobelny tak ten liberalizm pojął, że zakazał parady równości. Pod pretekstem, że nie może zagwarantować paradującym bezpieczeństwa. Hej, Poznaniacy! Znaczy się, wy wszyscy bezpieczeństwo macie przez swego prezydenta zagwarantowane, bo wam chodzić po ulicach pozwala.
Po cichu też szeptano, że prezydent bał się, że geje i lesbijki siać będą zgorszenie. No faktycznie, w listopadzie zgorszyć najłatwiej.

NADZIEJE

Bronisław Komorowski – dyżurny nieprzyjaciel PiS
„My do Kazia nic nie mamy”, mówił, gdy przyszło mu komentować kandydaturę Marcinkiewicza na premiera. No to potem Kazio z Jarkiem i Leszkiem mu dołożyli.
Oficjalnie to z jego powodu nie doszło do koalicji PO-PiS. Bo Platforma chciała, by został marszałkiem Sejmu, a Kaczyńscy uznali to za prowokację. Gdyż – jak mówili – to człowiek skrajnie niechętny PiS.
Oczywiście, Kaczyńscy już wtedy na koalicję z PO nie mieli ochoty, ale jakoś trzeba było zerwanie zaręczyn usprawiedliwić – więc padło na Komorowskiego. W ten oto sposób on, człowiek spokojny, logicznie argumentujący, o konserwatywnych poglądach i z tego powodu niezbyt pewnie czujący się w Platformie, wyrósł na jastrzębia PO.
On sam średnio czuje się w tych butach, opowiadał parę tygodni temu, że czuje więź z Kaczyńskimi, bo podczas powstania warszawskiego jego ciotka uratowała ich ojca.
Zupełnie niepotrzebnie – Kaczyńskich tym nie wzruszył, a ich wrogów tylko zezłościł.

Stefan Niesiołowski – główny zagończyk PO
Jacek Kuroń mawiał, że ludzie nie tyle mają poglądy polityczne, ile temperament. Jeśli chodzi o Niesiołowskiego, trafił w dziesiątkę. Ten senator z Łodzi przez 15 lat III RP szalał na sejmowej trybunie lub w telewizyjnym studiu – jako ZChN, AWS, w ogóle jako twarda prawica. I nagle trafił do Platformy, bo Polska się przesunęła. I tam też szaleje. Kiedyś walczył z komuną, a teraz z chłopcami z LPR i dygnitarzami z PiS. Idzie mu to pięknie, ci sami dziennikarze, którzy parę lat temu mówili, że to lekki oszołom, dziś chodzą i opowiadają, jaki to inteligentny i błyskotliwy polemista. Z charakterem! Proszę, wystarczy wpuścić Giertycha z Kaczyńskim i wszystkim zmienia się perspektywa.

Magdalena Środa – kawałek Zachodu
Pełnomocnik ds. równego statusu kobiet i mężczyzn w rządzie Marka Belki. Znienawidzona przez polskich prawicowców. Premier Marcinkiewicz, by wymazać jej obecność, nie tylko odwołał ją (co oczywiste) ze stanowiska, ale i zlikwidował jej urząd. Jasne, po co kobietom równe prawa z mężczyznami, przecież wystarczy im rodzina…
Tak oto Magdalena Środa, filozof, etyk, swego czasu działaczka „Solidarności”, została przez Kościół i kościołopodobnych polityków wepchnięta do obozu lewicy. W zasadzie tylko za to, że śmiała mówić to, co na Zachodzie jest normą – o kobietach, o mniejszościach, o organizacji społeczeństwa. Tam byłaby w centrum poprawności politycznej, tutaj miejscowa kołtuneria okrzyknęła ją dziwolągiem i szydzi z niej, tak jak 50 lat temu szydzono po wsiach z nauczycielek i kobiet, które myły zęby i włosy.

Grzegorz Napieralski – młody
Ma lat 31, a jako sekretarz generalny SLD chodzi w butach Millera, Janika i Dyducha. Oni trzej nie dali sobie rady z aparatem i lokalnymi wodzami, grającymi na własne układy. Więc miałby im dać radę młody, grzeczny człowiek ze Szczecina? Przecież na kilometr widać, że nie wali pięścią w stół jak Miller i nie ma tej przylepności Janika ani swojskości Dyducha. Ale ma pewną szansę, bo czasy się zmieniły i układy starych towarzyszy, polokowanych w różnych strukturach, pękają jedne po drugich. Czy pękną? O tym przekonamy się podczas wyborów samorządowych, które Napieralski będzie robił i które będą decydującym sprawdzianem i dla niego, i dla SLD.

Agnieszka Odorowicz – muza filmowa
Pierwsza muza naszych czasów. Szefowa Instytutu Sztuki Filmowej. Wcześniej wiceminister kultury. I to jaka! Wielka zgryzota Kazimierza Michała Ujazdowskiego, obecnego ministra kultury. Gdyby nie ona i nie instytut, właśnie on miałby wpływ na to, na produkcję jakich filmów szłyby publiczne pieniądze. I wiadomo, na jakie by szły. A tak – figa z makiem.
Agnieszka Odorowicz lubi się fotografować z rozpuszczonymi włosami, jak rusałka z obrazów Mikulskiego. To zmyłka. Z wykształcenia jest ekonomistą, jest z Krakowa, więc żadna tam z niej rusałka, tylko bizneswoman dobrze oglądająca każdy grosz.

Krzysztof Piesiewicz – lord
Nie pasuje do polskiej polityki, bo ma zasady, potrafi ich bronić i nie zależy mu na stołkach ani splendorach. W Senacie, gdzie zasiada od lat, przyszło mu potykać się w sprawie ustawy medialnej z Ryszardem Legutką. Legutko, profesor filozofii, wybrany z listy PiS w Krakowie, gdy znalazł się w wirze politycznej awantury, doznał nagle udaru i zaczął opowiadać niczym tępawy partyjny aparatczyk, że m.in. „nie lubi równości”. Więc Piesiewicz kontrował: „Jestem głęboko poruszony, że profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego zakwestionował zasadę równości wobec prawa”. Pięknie to wygłosił (chociaż Senat poparł Legutkę). Cóż, jest uodporniony na wirusa politycznej szajby.

Janina Paradowska – postrach pampersów
Nawet Leszek Miller nie wzbudza takiej furii u prawicowych dziennikarzy jak Janina Paradowska. Pewnie dlatego, że ich musztruje przy okazji rozmaitych debat radiowych i telewizyjnych. Idzie jej to łatwo – bo oni snują fantazje, a ona odpowiada żelazną logiką.
Ha! Chcąc być w zgodzie z tą logiką, trzeba stwierdzić, że idą ciężkie dla niej czasy, bo prawica bierze wszystko. A może wtedy tym bardziej publiczność tęsknić będzie za rzetelną analizą?

Organizatorzy marszów równości – nowa fala
Wygrali z Kaczyńskimi i ich IV RP. Nie dali się zastraszyć i zepchnąć do kąta. A nie mieli łatwo. Bo najpierw prezydent Poznania i wojewoda zakazali marszu równości w Poznaniu, potem zaś rozpędzała ich policja, a chłopcy z ogolonymi głowami krzyczeli: „Pedały do gazu!”. To zobaczył świat. Więc tydzień później marsze równości odbyły się w dziesięciu innych miastach Polski. I już żadna władza niczego im nie zakazywała.
Ich los pokazuje w pigułce Polskę. Nową władzę, której nie podobają się nie jej marsze, więc głupimi pretekstami, jak z czasów stanu wojennego, próbuje je torpedować. I tę mniejszą władzę, która tej większej usiłuje się przypodobać. I najskuteczniejszą metodę, którą na jedną i drugą władzę trzeba zastosować – nie bać się, tupnąć i krzyknąć. Wtedy ustąpią.

 

Wydanie: 01/2006, 2006

Kategorie: Kraj

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy