Rockandrollowy bandyta – rozmowa z Tomaszem „Titusem” Pukackim

Rockandrollowy bandyta – rozmowa z Tomaszem „Titusem” Pukackim

Muzykiem jest Krzysztof Penderecki, Wojciech Kilar, może łapie się jeszcze na to miano Wojciech Waglewski Z Tomaszem „Titusem” Pukackim rozmawia Jacek Nizinkiewicz Acid Drinkers był pierwszym w historii heavy metalu zespołem, który wystąpił na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Udało się „zgruzować” Opole? – Pierwszym metalowym zespołem w Opolu było chyba TSA. A nam grało się trochę inaczej ze względu na ustawienie sprzętu na scenie. Było zupełnie inaczej, niż robimy to na co dzień na koncertach. Strasznie niewygodnie, ale poradziliśmy sobie. Reszta to już ta sama pasja plus energia. Zgruzować amfiteatr miała ewentualnie publiczność… Nie boisz się, że po występie w Opolu zostaniecie posądzeni o komercję i sprzedanie się, podobnie jak Maciej Maleńczuk, który występuje już nawet przed Roxette i Dodą na imprezach sylwestrowych? – W Opolu było raczej thrashmetalowo! Komercją to nie śmierdziało, mam nadzieję. Na sylwestra też chętnie bym zagrał. Lubię imprezy sylwestrowe i mogę występować przed Roxette, pod Slayerem, nad Dodą, zamiast Megadeth, obok Poznańskich Słowików i za Sepulturą. Nie chcę oceniać innych muzyków, a jeśli już mam zabrać głos, to, parafrazując mistrza Zbigniewa Zapasiewicza, powiem: „Nie oceniam moralności postaci, z którą gram, oceniam moralność dzieła, w którym biorę udział”. Zmiażdżyliście konkurencję podczas Fryderyków 2010, zdobywając najwięcej nagród. Czy Fryderyki, którymi wielu artystów gardzi, mają dla was jakieś znaczenie? – Jasne! To nagroda branżowa – zupełnie inny lot niż nagrody od publiczności. Tę nagrodę przyznają ludzie, którzy zajmują się tym i nie tym co my: graniem, komponowaniem, nagrywaniem, miksowaniem, reżyserowaniem, występowaniem na scenie itp. Fryderyki przyznają ci, którzy mają duuuuże pojęcie o tym, o czym publiczność pojęcia nie ma, i dlatego dla mnie ta nagroda ma specjalne znaczenie, bo dają mi ją ci faceci, którzy znają się na tym, co robię. Ostatnia wasza płyta „Fishdick Zwei – The Dick Is Rising Again” jest obsypywana nagrodami, a na koncertach pojawiają się tłumy. Ciężka muzyka rockowa wróciła w Polsce do łask? – Rock i metal zawsze miały się w Polsce dobrze. „Ryś dwa – Ryś się znowu uniósł”, jak należy tłumaczyć tytuł naszej ostatniej płyty, to album z coverami różniący się od poprzedniej płyty z przeróbkami, na której raczej wiernie zagraliśmy utwory takich zespołów jak Pink Floyd, Black Sabbath, AC/DC, Slade, Deep Purple czy Kiss. Wtedy, w 1994 r., na płycie „Fishdick” zagraliśmy rockowe klasyki w prawie oryginalnych wersjach, dorzucając tu i ówdzie wulgarne pokrzykiwania i szczyptę humoru, ale już przy „Fishdick Zwei” pozwoliliśmy sobie odejść od szczypty humoru i dorzucić taczkę humoru. Cisza albo Frank Sinatra Skąd pomysł, żeby w wersjach trashmetalowych przedstawić utwory Raya Charlesa, Johnny’ego Casha czy Franka Sinatry? – Taka muzyka akurat nam w duszy grała. Utwory dobraliśmy według klucza francuskiego lub szwedzkiego, jak kto woli. Klucz polegał na tym, że ten, któremu jakiś utwór utkwił w pamięci z małolactwa czy posłuchał na świeżo jakiejś piosenki, przychodził i mówił, że chce ją nagrać, więc ją nagrywał. Zawsze kochałem Franka Sinatrę i „New York, New York”, ale nigdy nie potrafiłem tego zaśpiewać, bo cholernie fałszowałem. W końcu pomyślałem: nagram ten kawałek raz, a dobrze i będę miał z nim spokój. Siedem godzin stałem w studiu za mikrofonem i śpiewałem Sinatrę. Wyszło sympatycznie i zabawnie. Bez fałszywej skromności powiem, że u Sinatry nie mógłbym nawet nosić futerału od mikrofonu, ale w Acid Drinkers sobie poradziłem. Nasz perkusista pięknie zaśpiewał swoim niskim, aksamitnym, głębokim głosem „Et si tu n’existais pas” Joe Dassina. A wykonanie piosenki Donny Summer – ikony homoseksualistów – to ukłon w stronę kultury gejowskiej? – To nasz ukłon w stronę kultury disco lat 70. Kiedyś granie disco to nie był techno beat z komputera ani ustawiane loopy, tylko potężne orkiestracje, mocne kompozycyjnie utwory rozpisane na mnóstwo instrumentów, zakomponowane z kontrapunktem, śpiewane przez doskonałych wokalistów. Dicho z lat 70. to nie jest tak sobie w kij pierdnąć. Tam trzeba było parunastu facetów, którzy musieli mieć talent, żeby to zagrać, i kilku, którzy wiedzieli, jak to później dobrze nagrać. Czasem kręcę tyłkiem w domu przy disco z lat 70., choć

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 26/2011

Kategorie: Kultura