Romku, zostań Romkiem – Roman Kłosowski o aktorskich przyjaźniach
Roman Kłosowski o aktorskich przyjaźniach Muszka, czyli Lucyna Winnicka. Jakże ona była śliczna! Nosiła urodę z wyjątkową klasą, a równocześnie ze szczyptą nonszalancji. Smukła, rozświetlona, ale też zagadkowa, osobna. Nigdy się w niej nie kochałem, chociaż budziła mój ogromny podziw. Stanowiliśmy zwarty, przyjacielski duet. Dziewczyna o aparycji księżniczki i kanciasty chłopak. Ochrzciłem ją mianem Muszki, ona zaś dała mi przezwę Gapcio, którą kilka lat później zaanektowała Krysia. LUCYNA WINNICKA – Roman Kłosowski. Kontrast na molierowską miarę. Inteligentna, obyta towarzysko studentka prawa, która postanowiła zostać dyplomowaną aktorką, oraz chropowaty prowincjusz marzący o laurach pierwszego charakterystycznego. Gadaliśmy całymi wieczorami. Znała moje wszystkie grzechy. Wówczas tylko ona jedna potrafiła ujarzmić żywiołowe reakcje „komsomolca szczerotki”. Wiedziałem, że zaznacza dystans wobec rewolucyjnych haseł, ale równocześnie jest tolerancyjna, otwarta, mądra. Nigdy się nie zawiodłem. Dama – kumpel. Bystra, rezolutna Muszka szybko się zorientowała, że jej przyjaciel łączy gest z gołodupstwem. Tuż po stypendialnych zastrzykach funduje całemu światu, a potem bida. Odkrywszy ten niebezpieczny dualizm, Lucyna przejęła inicjatywę. Gdy się zbliżały chude dni, ogarniał ją szał wspólnej nauki. Wpadnij, Romku, na Nowogrodzką, będziemy ćwiczyć dialogi. No więc się karnie melduję. Wspaniały, inteligencki, o tradycjach prawniczych dom. Biblioteka, obrazy i… rewelacyjna kuchnia. Owszem, trochę dialogujemy, lecz przede wszystkim uzupełniam kalorie, zapraszany życzliwym wzrokiem gospodarzy. Drugi pion strategii realizowały zaskórniaki, którymi – w ogromnej dyskrecji – Muszka mnie wspierała aż po końcowe semestry. Towarzyszył im szybki kurs księgowości. Romku, zrób miesięczny bilans, oddziel sumę nie tylko na papierosy, ale i bułki. Nie wpisuj żadnych wódek, bo one same się odnajdą… Co tu wiele gadać, realizm, optymizm i uroda mentorki tworzyły zwarty program. Rzeczywiście z biegiem rachunków nieco ujarzmiałem finansowe dołki. A później? No cóż, zdaliśmy dyplomy, odbyliśmy szczeciński staż i wróciły warszawskie plenery. Nic dziwnego, że nasz Tomek uwielbia Lucynę od pierwszych tygodni życia, skoro to ona organizowała niemowlęcą wyprawkę. Mnie pieluszkowo-kaftanikowy temat od razu przerósł. Groziła więc familijna burza, ale zadziałał wrodzony ład serca mojej przyjaciółki. TAK KWITŁY NASZE SOJUSZE, a tymczasem dla Lucyny rozpoczął się intensywny i piękny okres filmowy. Role Matki Joanny od Aniołów i nagrodzonej w Wenecji Marty z „Pociągu” budziły zachwyt uczuciową retardacją, powoli ujawnianym żarem. W cudownej aktorce zakochał się nie tylko Jurek Kawalerowicz, ale i kamera. Akurat te filmowe sekwencje oraz wieloletni związek mistrz-muza sporo piór komentowało. Ja jednak chowam prywatny sentyment dla tytułowej bohaterki w „Pamiętniku pani Hanki” Stanisława Lenartowicza. Bardzo dobre kino, niezwykła Lucyna znakomicie wpleciona w stylistykę prozy Dołęgi-Mostowicza i międzywojenne klimaty, jednocześnie własna, delikatna, ironicznie pulsująca… Mój Boże, wielka szkoda, że tamtą fenomenalną artystkę porwały filozofia i medytacja Dalekiego Wschodu. Szkoda i dlatego, że mimo rozmaitych nawiązań czy wręcz imitacji nikt jej na ekranie nie zastąpił. Odeszła sama. Piękna i pięknie zagadkowa. 1 lipca 1953 r. Lucyna wręczyła mi zdjęcie. Ta fotografia nie oddaje co prawda jej urody, ale niesie ważną dedykację – „Romku, zostań Romkiem”. Muszko, dziś mogę tylko powiedzieć, że starałem się utrzymać w sobie kontur tamtego chłopaka. Któż jednak wie, ile kresek się pogubiło. Natomiast nie ma cienia wątpliwości, że przechowałem Twoje światło. Skoro była mowa o studenckiej mizerii, chciałbym tu wrzucić obrazek rodzajowy. UCZELNIANE GRONO posiadające stołeczne korzenie często prowadziło towarzysko-żywieniowe spędy. Kiedyś całą ekipę zaprosiła na wieczór bardzo ładna i bardzo gościnna, a wówczas już zamężna koleżanka Hania Gwozdowska-Łubieńska. Chórem jemy i chórem gadamy. Niestety muszę wyjść wcześniej, żeby się nauczyć tekstu dla Świdra. Ulica Wronia. Dookoła szkielety kamienic. Ciemno. Pali się tylko cherlawa latarnia. Usłyszawszy dziwne szmery, przyspieszam kroku. Manewr spóźniony, bo otaczają mnie faceci – wypisz wymaluj „Zły” Tyrmanda. Cholera jasna. Koniec żartów. Pytanie, czy tragiczny. Mrużę oczy i czekam. A wtedy odzywa się sznapsbaryton: „O kurwa, to kucyk! Nie będziemy ciąć kaleki”. Oni zniknęli, ja w nogi. I tak, Drodzy Państwo,









