Rozum bez barier

Rozum bez barier

Sławomir Piechota: – Ten, kto twierdzi, że osoba niepełnosprawna jest z natury nieszczęśliwa, mało wie o nieszczęściu – Moi dziadkowie mieli niesamowitą czeską jawę. Przedwojenny rower, który jak się rozpędził, przypominał czołg bez hamulców. I na tej maszynie, mając 12 lat, wracałem ze sklepu obładowany torbami pełnymi warzyw. Wiele lat po wojnie rower nie był w najlepszej kondycji, kierownica poszła w jedną stronę, koło w drugą. Pośrodku był betonowy słup, straciłem przytomność. Tak zaczęło się moje nowe życie – mówi Sławomir Piechota z Wrocławia, przykuty do wózka laureat tegorocznej nagrody „Człowiek bez barier”. – Gdyby nie ten wypadek, żyłbym banalnie w małym miasteczku, gdzie się urodziłem, w Tomaszowie Mazowieckim. A tak dostałem kopa, żeby popędzić w świat. Dzisiaj Sławomir Piechota, prawnik, jest wrocławskim radnym i dyrektorem biura zarządu firmy Impel, która właśnie weszła na warszawską giełdę. Podkreśla, że szybko odnalazł się w nowym życiu. Dziwacy z akademika – Oczywiście, były ból, cierpienie, długa rehabilitacja. Początkowo bałem się wyjścia na ulicę. Miałem poczucie, że każdy widzi we mnie wyłącznie osobę niepełnosprawną. W sumie jednak nieszczęście przyjąłem dosyć naturalnie, miałem przecież tylko 12 lat. Dużo trudniej przychodzi to ludziom dorosłym. Ich świat był poukładany. Pomogły mi książki, zwłaszcza dzieła ks. Tischnera. Dzięki nim dotarłem do wielkich ludzkich emocji i ważnych doświadczeń – opowiada. Potem było wyrywanie się z polskich kolein. Kolein, które sprawiają, że niepełnosprawny znaczy: szkoła specjalna i zatrudnienie w zakładach pracy chronionej. – Nie byłem na tyle heroiczny, by z tym walczyć. Mądrzy ludzie jednak podpowiadali mi, żeby pójść do zawodówki, potem ukończyć liceum i zdać maturę. W klasie maturalnej nauczyciele mobilizowali go, by zdawał na studia. Nie bardzo sobie to wyobrażał. – Ale spotkałem człowieka, który będąc na wózku, studiował we Wrocławiu. W dodatku prawo, mój wymarzony kierunek. Sławomir Piechota uważa, że wybór prawa okazał się genialną decyzją: – Studia prawnicze to sposób patrzenia na świat i myślenia o budowaniu wspólnoty. Od wypadku do 19. roku życia przebywał głównie w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych. Prawdziwe zderzenie z wolnością miało miejsce na studiach. – Środowisko akademika to ludzie niezwykle otwarci, życie toczy się całą dobę. Jeden ma żółte włosy, drugi chodzi w dziurawych dżinsach, trzeci jeździ na wózku, zza węgła wychodzi Murzyn. Każdy na swój sposób jest trochę dziwakiem. Na studiach przekonałem się, że bez trudu można wszystko – wspomina. Obozy żeglarskie, wycieczki w góry, zagraniczne wojaże. – Świat studiów dał mi taki napęd, że przestałem dostrzegać moją niepełnosprawność. Co więcej, irytowało mnie, kiedy ktoś ją dostrzegał. Bez litościwych gestów Również dzisiaj trudno mu się powstrzymać, kiedy widzi litościwe gesty. – Bo to wskazuje, że ktoś postrzega mnie jedynie przez pryzmat osoby niepełnosprawnej. To już klasyka psychologii, że idę do sklepu, kupuję koszulę czy spodnie, a sprzedawczyni rozmawia z moją żoną. Dzisiaj mnie to śmieszy, kiedyś strasznie drażniło. Jego zdaniem, w takich sytuacjach triumfuje schemat zakładający, że skoro na wózku, musi być nieszczęśliwy. – Twierdzę, że niepełnosprawność jest wrabianiem w nieszczęśliwość. Ludzie często mają dużo większe kłopoty i prawdziwe dramaty. Ktoś choruje na raka, stracił pracę, dom, trafił do więzienia. Umiera dziecko, tonie ktoś najbliższy, ty nie dajesz rady go wyciągnąć. To są problemy. A jeśli ktoś twierdzi, że niepełnosprawny jest z natury nieszczęśliwy, mało wie o nieszczęściu. Piechota podkreśla, że prawdziwe bariery znajdują się w ludzkim umyśle. – Nie jestem człowiekiem konfliktowym. Czasem jednak stawiam sprawę na ostrzu noża – mówi. – Konkretny przykład? Pięć lat temu leciałem do Sztokholmu. W Warszawie miałem przesiadkę. Na stołecznym lotnisku potraktowano mnie jak przesyłkę. Już w terminalu siłą zdjęto mnie z wózka i posadzono na fotelik, który służy tylko do przenoszenia niepełnosprawnego na właściwe miejsce w samolocie. Wsadzili mnie do autobusu pełnego ludzi. Byłem zupełnie bezwładny. Wyobraziłem sobie, co się stanie, kiedy autobus nagle zahamuje. Polecę przez ludzi i będę łamał kości. A gdy wracałem ze Szwecji, przyjechała po mnie ciężarówka obita blachą, na co dzień służąca pewnie do wożenia ziemniaków. Niedawno zaś nakazano mi wypełnić specjalny

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 48/2003

Kategorie: Obserwacje
Tagi: Tomasz Sygut