Rozum w katakumbach

Rozum w katakumbach

Dosłowność w kopulowaniu na scenie, rozbierankach, broczeniu krwią mnie po prostu nie interesuje Janusz Kijowski, reżyser filmowy – W jakiej kondycji jest polskie kino? Dobrej? – I tak, i nie. Na pewno uchwalenie ustawy o kinematografii stwarza podstawy finansowe do tego, żeby polskie kino odbiło się od dna, bo już gorzej, niż było, być nie może. Tu jest niewątpliwie nadzieja. – A dlaczego jest w złej? – Bo z kinematografią jako taką nie jest dobrze. Mam wrażenie, że kino miało się najlepiej między latami 50. a 70. XX w. Podczas tego krótkiego epizodu inteligencja, zatrwożona rozmiarami spustoszenia wojennego, traktowała kino jako rodzaj refleksji nad kondycją ludzką. Dziś natomiast kino wraca do źródeł, czyli do kuglarstwa, a po „Matriksie” staje się wręcz rodzajem gry komputerowej, dobrej dla chrupiących popcorn 16-latków, którzy szukają uciech w multipleksach. Boję się, że jest to ewolucja trudna do zatrzymania. – To jest taka amerykańska ścieżka makdonaldyzacji, nawet Woody Allen od jakiegoś czasu realizuje swoje filmy w Europie. Bo Europa jeszcze się broni. – Jasne, że się broni: kinem autorskim, offowym, artystycznym. Ale to jest margines. Moim zdaniem, kino nie zawróci z tej rozrywkowej drogi, jeśli nie nastąpi jakiś dramatyczny globalny wstrząs. – Przecież tyle się dzieje: kryzys wartości, terroryzm, nieuleczalne choroby, konflikty zbrojne… – Proszę pana, nie o to chodzi, że nie ma tematów, bo one są. Tu chodzi o jakiś fundamentalny wstrząs, o coś, co zmusi ludzi do przewartościowania wielu spraw. Oczywiście, istnieje wciąż kino katakumbowe, czyli to wszystko, co tworzą, również polscy, absolwenci szkół filmowych. Oni starają się podejmować istotne kwestie, tyle że to kino ma jeden szkopuł: jest lokalne, nie poddaje się uniwersalizacji, a widzów znajduje wśród przyjaciół. Takie kino, robione najczęściej przez bardzo zdolnych ludzi, wrzucone w dzisiejszą studnię popkultury nie ma żadnych szans. – Tak sobie pan wyobrażał stan kultury w wolnej Polsce w czasach, kiedy kręcił „Indeks”, „Kung-fu” czy „Stan strachu”? – Przede wszystkim w ogóle sobie nie wyobrażałem, że kiedyś dożyję jakiejkolwiek wolności, zwłaszcza że wcale nie czułem się człowiekiem zniewolonym. Owszem, żyłem w zniewolonym kraju, ale ja i moi pokoleniowi rówieśnicy byliśmy wolnymi ludźmi. – Kombatanci, których z biegiem lat magicznie przybywa, nie darowaliby panu takiej deklaracji. – Wie pan, ja mam długą pamięć. Dobrze pamiętam, kto był w mojej drużynie harcerskiej, w moim zastępie, kto był ze mną w liceum, na studiach. I mogę zaręczyć, że jakiegoś szczególnego ucisku na co dzień nie odczuwaliśmy. Poza tym, jak porównuję filmy z czasów PRL-u, takie jak „Wodzirej” Falka, „Amator” Kieślowskiego, obrazy Zanussiego, Wajdy czy moje, z tym, co dziś jest niby tak odważnie przez polskie kino obnażane, to widzę jak na dłoni, jak bardzo ta odwaga staniała. A jeśli pan pyta, czy mi się dziś w Polsce podoba, to odpowiadam: nie podoba mi się. – I dlatego uciekł pan do Olsztyna? – Właśnie dlatego. Jest to ucieczka dobrowolna i przemyślana: z ulicy Woronicza, gdzie moja noga nie postanie, dopóki będzie się tam działo to, co się dzieje; z Puławskiej, czyli dawnej Agencji Produkcji Filmowej; a także z kilku innych miejsc, które decydowały o tym, że już w tej wolnej Polsce mogłem sobie pozwolić na kręcenie filmów raz na 10 lat. Uciekłem więc w takie miejsce, gdzie coś ode mnie zależy, czyli do olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza. Jestem odpowiedzialny za produkcję spektakli, repertuar, dystrybucję i nie muszę się martwić, że jakiś głupi urzędnik telewizyjny czy ministerialny będzie mi mówił, że wie lepiej, bo ma wykres telemetrii. – Nie przejmuje się pan tak zwaną oglądalnością? – Mnie to nie interesuje, interesuje mnie wartość dzieła artystycznego. Owszem, jak jest klapa, to jest mi bardzo przykro, choć nasz teatr ma swoją sprawdzoną publiczność. Bywa też tak, że z góry wiem, iż frekwencja na sztuce będzie niska, ale wiem też, że jakiś tytuł jest niezbędny w repertuarze i wówczas z niego nie rezygnuję. Po to, żeby rozbijać skorupy stereotypu, że teatr ma być wyłącznie rozrywką, komedią czy farsą. To się udaje, choć na małą skalę. Ale to czemuś służy: podtrzymywaniu płomienia mniejszościowej, katakumbowej kultury, o którą chcę walczyć. –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2006, 2006

Kategorie: Wywiady