Ryba życia

Byłem kilka tygodni poza krajem. Kiedy wsiadałem do samolotu, martwiłem się, że coś ważnego może mnie ominąć w czasie tej nieobecności – jednym słowem, opanowała mnie bezkresna naiwność, bo i co mogłoby się tu zmienić.
Redaktor Michnik przestanie się złościć, że zadaje mu się pytania nie te, co trzeba – to niemożliwe.
Po odkryciu przez Anitę Błochowiak poziomych wind i pionowych korytarzy czerwone skarpetki też nie robią większego wrażenia.
Może jedynie śledczy Lewandowski zaskoczył mnie lekko, domagając się tym razem przesłuchania jako świadka prezydenta, ale zaskoczył niepotrzebnie, ponieważ od samego początku prac komisji powinien być on uznawany za współczesny wzorzec chorągiewki.
I to się sprawdziło. Kiedy wróciłem do domu, otworzyłem butelkę dobrego australijskiego wina i włączyłem telewizor, odniosłem w pierwszej chwili wrażenie, że kraj na mnie poczekał. To samo studio, te same pytania, ten sam Lepper, który chrzani to samo co trzy tygodnie temu, że tylko on jest lekiem na całe zło, ten sam Walendziak, który po raz kolejny opowiada, że 3,5% wzrostu PKB jest porażką tego rządu, ten sam Kalinowski ze swoim obłudnym uśmiechem i ta sama ekonomistka z SLD, która widzi same plusy i sukcesy.
Ale i na obczyźnie niewiele posunąłem się do przodu, a to za sprawą zdarzenia, które miało miejsce na Oceanie Indyjskim 8 mil od brzegu, na łodzi, na której ze Zbyszkiem Zamachowskim i miejscowym Polakiem, panem Zygmuntem, próbowaliśmy złowić rybę życia. Otóż nagle o godz. 13 tamtego czasu pan Zygmunt włączył na łodzi radio i co słyszymy w Radiu Polonia? Wywiad z Lechem Wałęsą, który też wędrował po Australii, by nasi Polacy mogli się z nim spotkać w specyficzny sposób, a mianowicie za 80 dol. od osoby można było z nim zjeść zbiorową kolację, w czasie której między zupą a drugim daniem opowiadał, jak dzięki niemu kraj ruszył do przodu, a dzięki Aleksandrowi Kwaśniewskiemu się cofa. I słucham tego, i nagle mam takie branie, że nie mogę ryby oderwać od dana, wędka gruba jak palec wygięta w pałąk, kołowrotek aż trzeszczy i w tym momencie słyszę odpowiedź pana prezydenta na pytanie, czy był już kiedyś w Australii.
– Wybierałem się trzy razy, ale nie wychodziło, ale jak to u nas powiadają: do czterech razy sztuka, ale tym razem, żeby nie zapeszyć, udawałem, że jadem gdzie indziej, najpierw, że jadem do Niemiec, potem że do Włoch, a potem zrobiłem skok i jestem tutaj… i w drodze powrotnej zrobię to samo, będem udawał, że nie wracam do Polski.
A na to dziennikarka: – A co pan powie, kiedy wyląduje pan na lotnisku w Gdańsku i okaże się, że lądował pan na Wałęsie?
– Trudno, proszę pani, jak się jest legendą, to i tak się ląduje.
W tym momencie wędka wypadła mi z rąk i już nigdy się nie dowiem, jak powiada pan prezydent, co ciągłem.
A chwilę później pomyślałem, że i świat stanął w miejscu.

Wydanie: 2003, 46/2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy