Krytycy i recenzenci teatralni za szybko okrzyknęli Jana Klatę nadzieją teatru Kolejki były jak, nie przymierzając, w dawnych latach PRL, kiedy do sklepów rzucili mięso albo cytrusy na święta. „Klata fest”, tak nazwano przegląd spektakli młodego reżysera w Warszawie, wywołał wielkie zainteresowanie, spodziewano się jakiegoś przełomu. Jednak po żadnym przedstawieniu nie zgotowano reżyserowi owacji. Nadzieja nowego młodego teatru okazała się bowiem jedynie nadzieją, a nie twórcą powalającym na kolana. Zobaczyliśmy cztery spektakle na żywo („Nakręcaną pomarańczę” według Burgessa, „Lochy Watykanu” według Gide’a, „…córkę Fizdejki” według Witkiewicza i „Fanta$ego” według Słowackiego) oraz przeniesienie telewizyjne „Rewizora” Mikołaja Gogola z teatru wałbrzyskiego. Od tego ostatniego spektaklu zaczęła się błyskawiczna kariera medialna Jana Klaty, którego niemal z dnia na dzień okrzyknięto wschodzącą nadzieją, a potem pierwszym zbuntowanym i zwycięskim postmodernistą. Recenzentów w zachwyt wprawiała jego polityczna niepoprawność, brak zaufania do autorytetów i ewangeliczne cnoty przemieszane z mocnymi efektami scenicznymi – od groteski po przemoc. Młody reżyser z różańcem, niekryjący swego katolickiego światopoglądu, a przy tym krytyczny wobec przejawów zaściankowego katolicyzmu, stawał się wielką zagadką. Spróbujmy odpowiedzieć na wątpliwość, czy nie nazbyt pospiesznie „grupa trzymająca opinię teatralną” koronowała Klatę. Rewizor w IPN Chlestakowa i prowincjonalną bandę przywódców sprawdził Klata w IPN i oskarżył o matactwa epoki gierkowskiej. Przeniesienie akcji inscenizowanego w teatrze w Wałbrzychu „Rewizora” w epokę Gierka znalazło wielu admiratorów. Pisano z zachwytem, że Klata nie uległ nostalgii i nareszcie twardo się z PRL rozliczył. Nie wiem, z czego tu się cieszyć. Po pierwsze, epoka Gierka to odległa bajka. Po drugie, to odwaga trochę za późno okazywana. Po trzecie, to epoka Gierka otwierała nas na Zachód, nawet jeśli szczątkowo i nieco karykaturalnie. Dlaczego więc akurat jego Klata upodobał sobie do ataku, a nie Gomułkę, Bieruta czy Jaruzelskiego, jeśli chciał koniecznie walić w „historię”? Prawicowi recenzenci mieli Klacie za złe, że w finale zaprezentował rewię portretów postgierkowskich przywódców (także in spe, bo nie zabrakło Leppera). Ten zabieg częściowo go rehabilituje, bo sprowadza anegdotę z epoki gierkowskiej do fragmentu uniwersalnej przypowieści o deprawacjach władzy. Dbałości o szczegół w odtworzeniu realiów czasu towarzyszy w tym przedstawieniu, niestety, całkowity brak zainteresowania wykonaniem. Aktorzy są puszczeni samopas, robią, co chcą, ryczą, krzyczą, szarżują, w rezultacie sprowadzając pomysł Klaty do amatorskiego kabaretu. Ale lustracyjnym „Rewizorem” reżyser z góry wyklucza ewentualne zarzuty o konszachty z postkomuną. Obnosi swoje polityczne dziewictwo. Alex z Samoobrony w piekle polityki Dziewictwo traci już „Nakręcaną pomarańczą” w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Bohater tego spektaklu dowodzi bandą agresywnych młodzieniaszków, którzy nie ufają nikomu. Ale przedstawienie według legendarnego tekstu Anthony’ego Burgessa głęboko rozczarowuje, nie wykracza poza banał. Co więcej, sceny przemocy, gwałtu, manipulacji, policyjnego terroru pokazane są poprawnie technicznie, ale bez niezbędnej przymieszki tragizmu, dlatego nie robią większego wrażenia, co najwyżej potwierdzają biegłość techniczną aktorów (osobliwie w scenach pantomimicznych). Na scenie przemoc i gwałt, a ty, widzu, bez refleksji czy wzburzenia podziwiasz, jak to ładnie wyćwiczone. Zadowolenie nie dotyczy dykcji i emisji głosu. Przedstawienie wystawia pod tym względem wykonawcom okrutne świadectwo nieudolności (nie dotyczy to jedynie aktorów starszego pokolenia, zwłaszcza Zdzisława Kuźniara i Bogusława Kierca, którym dykcja grać „nie przeszkadza”). Ale w spektaklu brakuje przede wszystkim emocji. Reżyser nie znalazł dobrego sposobu, aby wątki powieści Burgessa przełożyć na współczesne zagrożenia, a jeśli próbował, ograniczył się do zewnętrzności. W „Nakręcanej pomarańczy”, antyutopii Burgessa, idzie o protest przeciw manipulacji, przeciw zewnętrznym ingerencjom i totalitarnym rozwiązaniom, które mają ubezwłasnowolnić człowieka. Jeśli ktoś uważa, że to już historia, lepiej niech się nie bierze za ten tekst. Idzie też o ukazanie niebezpieczeństw wieku dorastania, potraktowanego przez Burgessa bez taryfy ulgowej – cały tekst jest wielkim monologiem Aleksa, którego Klata nie potrafił przełożyć na działania sceniczne. Eryk Lubos wprawdzie gra rolę Aleksa z pasją, próbuje przedrzeć się przez martwotę poszczególnych sekwencji, nie może jednak samotnie zbudować spektaklu, który wstrząsnąłby sumieniami. Pomaga mu jedynie Kuźniar w roli kapelana, tworzący jedyną postać drugiego planu z prawdziwego zdarzenia, reszta to marionetki. Ale i z pomocą marionetek da się zbudować groźny spektakl. Ten zaledwie jest opowieścią
Tagi:
Tomasz Miłkowski









