Janik w górę, Jaskiernia w dół – co przemyślał premier w szpitalnym łóżku Czy coś z tego chaosu się narodzi? Właśnie kończy się weryfikacja w SLD, Sojusz zmalał o 40% członków. „Czy znaczy to, że staliśmy się partią bez zarzutu, nową jakością?”, pyta z przekąsem jeden z liderów SLD i wyraźnie nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie. Kończy się też pewna era w klubie parlamentarnym SLD. Jeżeli spojrzymy na historię III RP, okaże się, że posłowie Sojuszu jeszcze nigdy nie byli tak niemrawi i mieli tak mało do powiedzenia w komisjach. Więc nawet pytanie nie brzmi, czy należy odwołać z funkcji przewodniczącego klubu Jerzego Jaskiernię, ale czy zostawić cały zarząd klubu. Jest też rząd, najbardziej niepopularny w III RP. I nie ma chyba człowieka w kraju, który by zaprzeczył, że potrzebne są tam zmiany. A premier, który rządzi ze szpitalnego łóżka? Gdy o w miniony czwartek do szpitala MSWiA na spotkanie z Leszkiem Millerem przyjeżdżali wiceprzewodniczący SLD, wiadomo było, że żadne z tych pytań nie może być pominięte. Do tego dorzućmy parę innych. Dlaczego SLD spadł do poziomu 16%? Czy jest w stanie zatrzymać spadkowy trend? Co w ogóle jest w stanie… Co da się poukładać, a czego już nie? SLD po przejściach Stan chaosu widać najlepiej podczas rozmów z posłami i działaczami SLD. 16-procentowe notowania są tu paraliżujące. Weryfikacja, która miała być lekiem na całe zło w SLD, zdaje się, nie zadziałała. „W SLD – opowiada jeden z posłów – funkcjonowały spółdzielnie. Doskonale to było widać podczas wyborów w 2001 r., kiedy kandydaci Sojuszu bardziej rywalizowali z partyjnymi kolegami z listy niż z przeciwnikami politycznymi. Po wyborach nastąpiła wypłata, według klucza obsadzano stanowiska w urzędach wojewódzkich, potem, po wyborach samorządowych, w urzędach marszałkowskich i w radach miast. Taki sposób działania nie jest jedynie specyfiką SLD, tak działają wszyscy, ale mówimy teraz o Sojuszu. I cóż przyniosła weryfikacja? Z partii odeszli lub zostali z niej wypchnięci ci, którzy nie byli w spółdzielniach albo byli w spółdzielniach przegrywających. W dalszej kolejności odpadły martwe dusze, osoby rozczarowane, które nie chciały świecić oczami za rząd. Albo takie, które patrząc na sondaże, wiedzą, że nie mają szans na cokolwiek. A aferzyści? Ci, o których wiadomo było, że są na bakier z prawem, odeszli. A co do innych – przecież nie jesteśmy urzędem śledczym”. Rzut na mapę weryfikacji potwierdza te opinie. Klasycznym przykładem jest sytuacja w Toruniu, gdzie SLD zmniejszył się o 70%. Tam grupa skupiona wokół marszałka województwa wycięła z partii grupę Makowskiego, kandydata SLD na prezydenta Torunia w ostatnich wyborach samorządowych. Weryfikacja okazała się więc skutecznym instrumentem w walkach frakcyjnych. A chyba o to jej inicjatorom nie chodziło… Nie okazała się również instrumentem budowania siły programowej SLD. W tej dziedzinie w Sojuszu panuje głęboka zapaść. Bo jakie zasady mogą tę partię spajać? Gdy Marek Dyduch powiedział parę cierpkich słów o polskim Kościele, natychmiast został przywołany do porządku przez Leszka Millera. Zresztą ta wypowiedź bardzo Dyduchowi w wewnątrzpartyjnej karierze pomogła… O pomysłach praw dla gejów mówi się w Sojuszu z uśmieszkiem. W sprawach gospodarczych panuje z kolei zupełny galimatias, zresztą nie dziwmy się temu, skoro wśród wojewódzkich „baronów” SLD znajdują się biznesmeni, a na zebraniach partyjnych obok emerytowanego nauczyciela siedzi lokalny przedsiębiorca. Mamy więc dziwne komunikaty: że kierownictwo SLD powinno intensywniej załatwiać pracę dla działaczy partyjnych albo że powinno być bardziej antykościelne, albo że trzeba poprzeć plan Hausnera. Każdy mówi, co mu w duszy gra. Odpływający elektorat Chaos na dole potęgowany był chaosem na górze. W tej chwili z Sojuszu odpływają dwie grupy wyborców. Pierwsza to elektorat lewicowy, którego odporność raz po raz poddawana jest trudnym egzaminom. Wizyta premiera u ks. Jankowskiego, komitywa z Janem Kulczykiem i Henryką Bochniarz, opowieści o podatku liniowym, głębokie schowanie takich kwestii jak prawa kobiet czy stosunki państwo-Kościół, te wszystkie elementy mogły jedynie zniechęcić i elektorat, i szeregowych działaczy SLD do polityki. „W otoczeniu premiera zwyciężył pogląd, że trzeba mieć sukces gospodarczy, a wówczas to wystarczy, by utrzymać poparcie wyborców, bo wszystko inne jest nieważne – mówi jeden z liderów Sojuszu. – Będzie wzrost, będzie praca, ludzie będą zadowoleni, będziemy mieli sukces – tak przekonywali premiera niektórzy działacze, a on przyjął
Tagi:
Robert Walenciak