Sens nonsensów

Sens nonsensów

Jak z podobnego realnego socjalizmu w sposób naturalny w Polsce i Rosji wyrosły zupełnie niepodobne społeczeństwa i państwa Powiem coś nowego o różnicy pomiędzy socjalizmem w Polsce a w ZSRR. Przenosi się ona w jakimś stopniu na dzisiejsze postawy Rosjan i Polaków. Ma to polityczne skutki. Nie będę przywoływał rzeczy znanych: dysproporcji liczby ofiar stalinizmu w obu krajach. Luzów i właściwości najweselszego baraku w obozie. Nakreślę dwa obrazki. Zajazd Państwo, czyli PRL, wybudowało sieć przydrożnych zajazdów. W latach 80. zajechałem do jednego takiego koło Łomży. Był nowy, ładny, pusty. Dużo kosztował. Po nawoływaniach w recepcji pojawiła się kobieta. Powiedziała, że nie ma nic do jedzenia ani do picia. Nawet herbaty, gdyż brak kogoś, np. kucharki, lub czegoś, np. prądu – nie pamiętam. Zacny biurokrata postanowił wybudować zajazdy i przeznaczyć na to środki, ale zainwestowane pieniądze zostały zmarnowane, bo interes nie funkcjonuje. Najpewniej personel jest na sztywnej pensji – pomyślałem – więc wszystko mu jedno. Otóż nie. Zajazd wzięły w ajencję dwie panie i zysk dzielą pomiędzy siebie i właściciela, czyli państwo. Tak samo zorganizowałby biznes współczesny właściciel sieci zajazdów. Zasady byłyby identyczne w kapitalizmie. Mikromechanizm pomyślany został nienagannie. Zawodził w połączeniu z makrosystemem. Zajazd nie działał po trosze z przyczyn społecznych. Obie panie dostały go do prowadzenia w wyniku protekcji, bo były żonami dwóch powiatowych osobistości średniego szczebla. Miały w mieście mieszkania, mężów, dzieci i bardziej im zależało na tym, żeby w zajeździe jak najrzadziej bywać, niż na uzupełnianiu swym dochodem budżetu domowego. Decydujące znaczenie miały jednak przyczyny ekonomiczne wynikające z gospodarki niedoboru. Nic nie robiąc i nie zaspokajając potrzeb klientów, których więc nie było, zarabiały w przybliżeniu tyle samo, co gdyby harowały od świtu do północy. Zajazd otrzymywał przydziały produktów, a one legalnie odsprzedawały hurtowo mięso, masło, kawę, papierosy, alkohole itd., itp., nie oglądając nawet tych dóbr na oczy. Sam obieg papierów powodował, że inkasowały marżę, gdyż kupowały po cenach hurtowych, a odstępowały po cenach gastronomicznych. Mogły także puszczać te produkty po jeszcze wyższych cenach rynkowych, ale wtedy popełniałyby przestępstwo. Hotel Hotel stał (zapewne nadal stoi) w radzieckim kurorcie Soczi nad Morzem Czarnym. Nazywa się Żemczużina (Perła). Cały kupiony został na Zachodzie wraz z wyposażeniem i hotelarskim know-how. Wyglądał i miał wszystko tak jak na Zachodzie. Tyle że system działania zaadaptowany został do radzieckich przepisów, praktyk i obyczajów. Nad nadmorską plażą rozciągał się piękny, wielki basen. Przy basenie ratownicy, czyściciele, rozdawcy ręczników, pielęgniarka władająca med-punktem potrzebnym, gdyby ktoś zasłabł itd., itp. Basen był jednak zawsze zupełnie pusty. Od plaży odgrodzono go wysoką siatką. Gdyby ktoś opalający się nad morzem chciał w nim popływać, musiałby ubrać się, bo do hotelowego holu nie wolno wchodzić w kostiumach i płaszczach kąpielowych. Potem z holu zjechać do piwnicy i korytarzami trafić na basen, tam zaś rozebrać się. Żeby mógł to uczynić, wpierw musiałby iść do hotelowego lekarza. Ten skierowałby go do laboratorium w mieście, gdzie wyznaczono by mu termin oddania krwi i moczu do badania, a potem czekałby na termin odbioru wyników. Z nimi zapisałby się do lekarza hotelowego, który wydałby zaświadczenie, że nie ma zaraźliwej choroby i basenu nie zakazi. Tak stanowiły przepisy sanitarne powodowane dbałością o zdrowie gości hotelowych. W barach hotelowych obsługiwało się tylko gości siedzących na stołkach. Reszta stała, czekając na wolny stołek. U barmana stojącego normalnie za barem niczego zamówić nie było wolno. Gość czekał, aż go od tyłu zajdzie kelner, przyjmie zamówienie, wypisze je, poda barmanowi, ten zaksięguje, naleje, a kelner od tyłu przyniesie trunek. I tak przy każdym kieliszku czy szklance wody z osobna. Długo trzeba było więc czekać na zwolniony stołek, potem na każdą dawkę trunku. Przezorni upijali się w pokojach. Po wielodaniowej kolacji dla gości hotelowych otwierano nocny lokal. Za dnia, czyli zawczasu, należało wykupić bilet wstępu i bony konsumpcyjne, dla wszystkich jednakowe. W nocnej tancbudzie podawano, chciało się czy nie, drugą zapłaconą z góry kolację z wielu dań. Trunki do każdego dania wyznaczone były z góry, a to pod względem rodzaju i ilości. Kelnerowi nie wolno było wymienić szampana na wódkę lub odwrotnie ani koniaku na likier.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2009, 2009

Kategorie: Opinie
Tagi: Jerzy Urban