W Paragwaju przez soję zdychają zwierzęta, starsi kaszlą, młodsi chorują na raka, a dzieci rodzą się z deformacjami Korespondencja z Paragwaju W tym roku po raz pierwszy w historii Paragwaj wyprzedza wielkiego sąsiada z południa. Susza niszczy uprawy w Argentynie i niewielki śródlądowy kraj staje się trzecim największym – po USA i Brazylii – eksporterem soi na świecie. Tymczasem na każde 200 ton zbiorów importuje się tonę środków ochrony roślin. Mówimy o ok. 50 tys. ton chemii, która nie rozpływa się w powietrzu. Zostawia ślad, po cichu. Podczas gdy czołówki gazet triumfalnie donoszą o rekordowej produkcji, tych, którzy alarmują o szerzącej się fali białaczki, w najlepszym razie nikt nie słucha. W gorszym – zamyka się im usta. Kury i pomarańcze – Miałam 60 kur, zdechło 40 – Florinda, starsza kobieta z Comuneros, krzyczy roztrzęsiona, ale nie pozwala sobie na płacz. – 40 kur i dwa prosiaki. Jedyne. Monotonny pejzaż południowo-wschodniej części Paragwaju to powtarzające się bez końca pagórki: podjazd, zjazd, podjazd i tak w kółko. Po horyzont ciągną się z żelazną regularnością rzędy identycznych zielonych łodyżek. Nie ma tu miejsca na pomyłki. – Maszyny są sterowane zdalnie systemem GPS z dokładnością do 3 cm – opowiada Miguel, dyrektor działu części zamiennych w jednym z salonów sprzedaży sprzętu rolniczego. – Operator musi tylko dojechać z garażu na pole. Trudno tu o drzewo. Czasem przejeżdża się długie kilometry i nie widzi ani jednego. Nie tego spodziewa się człowiek w sercu Ameryki Południowej, w samym środku kontynentu. Miała być Amazonia, są pola. Morze zieleni, morze soi. – Tak mówią, ale to raczej pustynia, nie morze, bo chociaż zielone, nie ma w nim życia: robaczków, traw, zwierząt, nie ma nic. Wszystko wytrute – komentuje Elvio, sąsiad Florindy. – Wylewają trucizny na pole, potem spadnie deszcz i to świństwo spływa mi na podwórko – wyjaśnia Florinda. – Kura się napije i zdycha. Oddalone niewiele ponad 40 km od granicy z Brazylią Comuneros jest wyspą na tym morzu (oazą na pustyni?) – ludzka enklawa na bezludnej plantacji soi. 200 domów ustawiono w kwadrat na niewielkim obniżeniu terenu. Dwuhektarowe poletka rodzin rozchodzą się od środka na zewnątrz, aż do drutu kolczastego. Elvio nie hoduje kur, ale ma problem z marchewkami. Kiedyś rosły jak szalone, ale odkąd sprowadził się na skrawek pola obsiany wcześniej soją, nie może się doczekać plonu. Zajęcy nie ma. Ryby pływają do góry brzuchami. – Jak to dlaczego? – powtarza pytanie. – Przecież te wszystkie insektycydy, pestycydy, fungicydy prędzej czy później spływają do rzeki. – To samo z pomarańczami, nie rodzą – Florinda kręci głową zrezygnowana. – Drzewa dożywały kiedyś 40 lat. Teraz trzy, cztery lata i wszystko schnie. Sama musi mieć koło sześćdziesiątki. Jej bujne, siwe włosy kłębią się nad żółtawą twarzą pooraną zmarszczkami. W przedpokoju niewielkiego domu Florinda prowadzi sklepik z tych, co to nie oferują wiele więcej niż ryż, makaron i yerba mate. Na polu uprawia kukurydzę – dla kur, maniok i fasolę – na obiad. W okolicach Wielkanocy jeździ do Buenos Aires sprzedawać na ulicy maniokowe bułeczki. – Kto to widział? Taka starucha, w takim wieku, za granicę – wylicza i zostawia długie pauzy po każdej frazie. – A ci, co mają pieniądze w moim kraju, w moim – zaznacza, żeby nie było wątpliwości – to obcokrajowcy. Kto je soję Kto? Niemcy, Japończycy, Ukraińcy, Polacy, ale przede wszystkim wielcy sąsiedzi z północy. – Od czasu do czasu przyjdzie Paragwajczyk – przyznaje Miguel. – Ale to w drodze wyjątku. Na co dzień w pracy mówi się po portugalsku. Migracje z Brazylii ruszyły w latach 70. Potomkowie włoskich i niemieckich rolników, którym nie wiodło się na kamienistych poletkach w górskiej części stanów Parana i Santa Catarina, masowo przekraczali granicę. Paragwajski dyktator Alfredo Stroessner chciał się pozbyć puszczy – mieli się w niej kryć partyzanci – i zarobić na podatkach ściąganych z pracowitej ludności napływowej. – Soja to nie tylko choroby – kręci głową Rafael. Mówi z wyraźnym akcentem brazylijskim: urodził się w Paragwaju, ale w strefie imigranckiej, gdzie mało kto używa hiszpańskiego na co dzień. Słucha się