Jednego dnia w Warszawie w kilkunastu jadłodajniach wydaje się kilka tysięcy bezpłatnych posiłków Ulica Emilii Plater naprzeciw Dworca Centralnego. Środek Warszawy. Mały placyk otoczony solidnym metalowym płotem od godz. 14 zaczyna się wypełniać tłumem nietypowych postaci. W wyrównanej kolejce stoją ludzie o zmęczonych twarzach i podkrążonych oczach. Prawie sami mężczyźni. Godzinę później kolejka jest już tak długa, że wylewa się na chodnik. Punktualnie o 15 rusza do przodu. Szybko to idzie – z wnętrza baraczku ktoś podaje przez okno plastikową miskę z zupą. Dziś pomidorowa. Obok góra pokrojonego chleba, plastikowe łyżki. Zjadamy w pośpiechu, na stojąco i z powrotem ustawiamy się na końcu kolejki. Dokładka jest już ledwo ciepła, ale teraz można ją zjeść bez pośpiechu. Kwadrans po 15 okienko się zamyka. Dziś jadłodajnia św. Marta wydała około 300 posiłków. Wieczorem o 18 można jeszcze dostać kanapki i gorącą herbatę. Jako jedyna bezpłatna garkuchnia w Warszawie działa przez cały tydzień i przez okrągły rok. I tak już od dziesięciu lat. Ten sam dzień, ul. Burakowska. Od 8 rano wychodzą na miasto pierwsze grupy bezdomnych. Jedni chcą jak najszybciej zająć miejsce na parkingu, którego „pilnują”, drudzy będą zbierać kartony spod sklepów. Ta zima była ciężka. Od początku grudnia, noc w noc, na Burakowskiej pozajmowane były niemal wszystkie z 200 łóżek. W styczniu, gdy temperatura spadała do minus 10 stopni, ludzie ściągali tu z całego miasta. Najpierw zabrakło rozkładanych łóżek, potem materaców. Niektórzy przesiedzieli kilka nocy na krzesłach. Rano, około 8, wszyscy dostają śniadanie: herbata, kanapki, czasem jajecznica. Ale do 9 trzeba opuścić noclegownię, tego wymaga regulamin. O 18 wracają z miasta, zziębnięci, rozkaszlani, niektórzy z gorączką. Szybka kolacja: herbata, zupa, czasem bigos lub fasolka. Ciepła woda w umywalni, prysznic. Ale koce są ciągle te same i nie wolno ich prać, bo zaraz by się skurczyły. Ten sam dzień, godzina 14. W jadłodajni Markot-2 w przejściu podziemnym pod ul. Puławską (róg Rzymowskiego) zaczyna się wydawanie bezpłatnych posiłków dla biedoty. W betonowym bunkrze, wybudowanym na dziko w połowie lat 90., mieszka na stałe kilkudziesięciu mężczyzn. Nikt nie chce rozmawiać z dziennikarzem. Chyba że za pieniądze. – Informacja kosztuje – mówi łysy mężczyzna o zapadniętych policzkach. W oddzielnym, wilgotnym pomieszczeniu koło wejścia od pół roku koczuje młoda kobieta z dwojgiem dzieci. W podobnym, ale znacznie większym bunkrze wybudowanym przez Markot pod ulicą Modlińską nocowało dziś ponad 200 osób. To i tak lepsze niż nocleg na dworcu, a zresztą żaden warszawski dworzec nie pomieściłby tylu ludzi. Ten sam dzień, drugi koniec miasta. Na Kawęczyńskiej od 8 rano zaczyna się ustawiać najdłuższa kolejka w mieście. Około 300 osób, jedna trzecia to kobiety. Prawie wszyscy trzymają w rękach reklamówki ze słoikami. Bo tu, na Kawęczyńskiej, siostry albertynki pozwalają wynosić posiłki, co w innych jadłodajniach jest zakazane. O 9.30 otwierają się drzwi, wchodzi pierwsza grupa dokładnie odliczone 54 osoby. Tyle naraz wejdzie do dwóch maleńkich pomieszczeń. Na stolikach czekają już talerze z zupą rozstawione przez dyżurnych. Siostra Makaria (biały habit, około sześćdziesiątki) intonuje modlitwę. Siadamy, przez kilka minut słychać tylko brzęk łyżek. Potem wszyscy rozwijają tobołki ze słoikami. Siostra nalewa szybko i precyzyjnie, jak automat. Wstajemy, odmawiamy modlitwę, wychodzimy. Porządkowi sprzątają stoły, żeby przygotować następne talerze. I tak przez trzy godziny, grupa po grupie, aż do wyczerpania kotła. Siostra Makaria zajmuje się tą pracą już od 20 lat. Ledwo chodzi – choroba stawów. Czy znajdzie następczynie, gdy nogi już całkiem odmówią posłuszeństwa? Tego marcowego dnia w całej Warszawie w kilkunastu jadłodajniach wydano kilka tysięcy bezpłatnych posiłków. Ile razem – nikt tego nie wie i nikt nie liczy. W ubiegłym roku tylko na Burakowskiej księgowość PKPS wykazała ponad 35 tys. tzw. osobodni. Wokół św. Marty W 1998 r. na Dworcu Centralnym toczyły się boje, którym przyglądała się cała Polska. Bezdomni okupowali przez cztery miesiące główną halę dworca. Ojciec Bogusław Paleczny, kamilianin, szarpał się z ochroniarzami, którzy odcinali bezdomnym dostęp do dworcowych „sypialni”. A potem wszystko wróciło
Tagi:
Maciej Piotrowski