Skąd pożyczyć na życie

Skąd pożyczyć na życie

Student debt relief advocates gather outside the Supreme Court on Capitol Hill in Washington, Tuesday, Feb. 28, 2023, ahead of arguments over President Joe Biden's student debt relief plan. (AP Photo/Patrick Semansky)

Joe Biden obiecał amnestię na kredyty studenckie. W USA podniósł się wrzask Dzisiaj wydaje się to trudne do wyobrażenia, ale kilkadziesiąt lat temu edukacja wyższa w Stanach Zjednoczonych była dobrem nie wolnorynkowym, tylko jak najbardziej publicznym. Przedstawiciele najważniejszych uniwersytetów Ligi Bluszczowej, na czele z Harvardem i Princeton, regularnie pielgrzymowali do Kongresu jeszcze w latach 30. minionego wieku, apelując do zasiadających tam przedstawicieli białych elit o wsparcie finansowe. I, co ciekawe, owe elity nie szczędziły grosza na wsparcie uczelni, czyniąc z dotacji punkt honoru, a nawet element rywalizacji pomiędzy najważniejszymi rodzinami Wschodniego Wybrzeża. Co bardziej złośliwi Europejczycy mogliby nawet powiedzieć, że pompowanie pieniędzy w uniwersytety było sposobem na nadrobienie kompleksów wobec Starego Kontynentu. Wszak Amerykanie nie załapali się na budowanie wielkich katedr na chwałę Boga, okres odkrywania dla cywilizacji chrześcijańskiej reszty świata i nadawania nazw tropikalnym wyspom – na wszystkie te procesy byli za młodzi jako nacja i jako byt polityczny. Zostało im więc budowanie świątyń współczesności i trzeba przyznać, że w końcowym rozrachunku źle na tym nie wyszli. Nie ma darmowych studiów Jednak od tego czasu postrzeganie edukacji jako obszaru polityki drastycznie się zmieniło, wykształcenie przestało być uważane za dobro społeczne. Już w latach 20. ogólnonarodową kampanię na rzecz podniesienia opłat za czesne na uczelniach zaczął nie kto inny jak sam John D. Rockefeller, do dziś uważany za najbogatszego Amerykanina w historii kraju (biorąc pod uwagę inflację i wartość pieniądza za jego życia). Argumentował, że państwa będącego wciąż na dorobku nie stać na utrzymywanie studentów, którzy jeszcze nie są na tyle wykwalifikowani, żeby dokładać się do wspólnego garnuszka amerykańskiej gospodarki. To ciekawy argument wobec faktu, że według archiwalnych danych amerykańskiego Departamentu Edukacji w 1927 r., kiedy Rockefeller rozpoczął swoją krucjatę, Stany Zjednoczone miały 119 mln obywateli, a liczba studiujących na uczelniach pierwszy raz przekroczyła milion. Nawet płacenie za wikt i opierunek 0,8% całego społeczeństwa nie byłoby więc specjalnym obciążeniem dla tamtejszej ekonomii, ale już wtedy, jak widać, istniały za oceanem silne tendencje, by edukację urynkowić. W tym miejscu trzeba jednak podkreślić, że studia w USA nigdy nie były w pełni darmowe – przynajmniej nie w europejskim znaczeniu. Prywatne uczelnie, począwszy od ufundowanego w 1636 r. Uniwersytetu Harvarda, zawsze brały od studentów pieniądze za samo kształcenie. Wolni od tych opłat byli tylko ci, którzy uczyli się w szkołach stanowych, czyli po naszemu publicznych – choć wciąż musieli sami pokryć koszty zakwaterowania i materiałów naukowych. Było to możliwe dzięki przyjętej w 1862 r. tzw. ustawie Morrilla, która przyznawała uniwersytetom tytuł własności ziemi, na której zostały zbudowane – jeśli ziemia ta wcześniej należała do rządu federalnego. Uważano, że skoro placówka edukacyjna nie musi płacić za dzierżawę działki, nie powinna zmuszać adeptów nauki do płacenia za usługę, którą oferuje. Przy czym słowo usługa jest w tym kontekście kluczowe, bo jeszcze wtedy mało kto w USA rozpatrywał edukację właśnie w takich kategoriach. Relatywna stabilizacja pod tym względem trwała mniej więcej do końca II wojny światowej i bumu demograficznego, który po niej nastąpił. Oba zjawiska gwałtownie zwiększyły nie tylko liczbę kandydatów zainteresowanych studiami, ale i zapotrzebowanie na nich w gospodarce. Najpierw wsparcie dostali weterani wojskowi, potem, już za prezydentury Lyndona Johnsona, po raz pierwszy w architekturze amerykańskiego systemu kształcenia pojawił się element rynkowy. W 1965 r. rząd federalny, oprócz zapewniania kredytów we własnym zakresie, wziął na siebie także rolę gwaranta pożyczek na czesne udzielanych przez organizacje trzeciego sektora, ale też, co kluczowe, przez banki i inne instytucje finansowe. Johnson miał pewnie dobre intencje, chciał umożliwić naukę na najlepszych uczelniach tysiącom Amerykanów, którzy w większości mogli stać się pierwszym wykształconym pokoleniem w swoich rodzinach. Ale zapewne nie zdawał sobie sprawy, że otworzył finansową puszkę Pandory, co w kolejnych latach wykorzystają inni politycy. Na szkodę zarówno samej edukacji, jak i całego amerykańskiego społeczeństwa. Johnson zaczął, lecz kto inny przyśpieszył. Podobnie jak w przypadku chyba wszystkich najważniejszych i najbardziej problematycznych kwestii społecznych za oceanem praprzyczyną katastrofy był konserwatywny zwrot pod rządami republikanów i Richarda Nixona. Skompromitowany w aferze Watergate prezydent stworzył w 1972 r. nową instytucję, której nazwę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 21/2023

Kategorie: Świat