Morze to nie mój żywioł; jestem z tych, którym plażowy drink z palemką nijak się nie kojarzy z rajskim odpoczywaniem, wzdrygam się na myśl o wylegiwaniu na słońcu w ciasno zbitym tłumie ludzkich fok. Jestem człowiekiem cienia. Lato jest moim aliantem tylko w planach skalnych włóczęg, bo topi śniegi i odsłania na kilkadziesiąt dni tatrzańskie żleby, którymi mogę podchodzić ku granitowym ostrzom. Większość jaskiń w krasie wysokogórskim też łatwiej dostępna jest latem, oprócz tych niżej położonych, gdzie tylko mroźna zima osusza syfony na tyle, by można było je przejść bez nurkowania. W cieniu czuję się bezpiecznie, jemu jestem przypisany – gdy tylko zdarzało mi się z cienia wychynąć ku światłu, wyglądałem pokracznie, parzyły mnie błyski fleszy; strosząc się do obiektywów, czułem, że mam na sobie cudzą skórę (wyczuwano to i przyjmowano z niechęcią). Kiedy człowiek chce się podzielić ze światem radością życia, świat zgrzyta zębami; dzisiaj bezpieczniej dzielić się Weltschmerzem – część ludzi obdaruje nas w zamian politowaniem, większość pożywi się cudzym nieszczęściem.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 31/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy