Zabójca 14-letniego Adama nigdy wcześniej nie widział swojej ofiary W przedostatni piątek wakacji Adam Świderski dostał cios nożem w serce. W dzień jego pogrzebu, niecały tydzień po zabójstwie, po szarym podwórku kręcą się nastolatki. Każdy z wieńcem lub bukietem kwiatów opasanych czarną wstążką. Adam stał się po śmierci bohaterem. Tym bardziej że był lubiany, zwłaszcza przez mniejsze dzieci, którym często fundował cukierki i chrupki. Wszyscy pamiętają go jako uczynnego i wesołego chłopaka. Młodzi ludzie szepczą między sobą, że na pogrzeb zabierze ich autokar, bo rodzina spodziewa się wielu osób chcących odprowadzić tragicznie zmarłego syna w ostatnią podróż. Dziś właśnie jest paskudna pogoda, leje deszcz i zrobiło się zimno. Podwórko pomiędzy kamienicami przy ulicy Pszczyńskiej 7 w Gliwicach opustoszało. – Zazwyczaj, nawet w deszcz, kręci się tu sporo dzieciaków – mówi jedna z mieszkanek – ale teraz panuje psychoza strachu. Rodzice boją się wypuszczać dzieci na podwórko. Jedynie na środku placu stoi kilka wypalonych zniczów. Tyle zostało po tragedii, która rozegrała się na podwórzu. – Zaczęło się kilka dni wcześniej – relacjonuje Asia, trzymając w ręku żałobną palmę. – Adam szedł z kolegami i na podwórku przy ulicy Wodnej zaczepiła go jakaś dziewczyna. Jak się później okazało, miała na imię Andżelika. Zwyzywała go, że przechodzi przez jej podwórko i nasłała dwóch chłopaków, aby go pobili. On odepchnął ich i dziewczynę i uciekł. To jedna z wersji wydarzenia. Jest ich dużo więcej i tak naprawdę trudno ustalić, co było źródłem konfliktu między Adamem i Andżeliką. Wiadomo tylko, że 16–letnia dziewczyna postanowiła się zemścić za zniewagę, jaką było, według niej, popchnięcie czy uderzenie w policzek. Przez kilka dni polowała na Adama ze swoimi kumplami. Nie potrafili go dorwać. Raz przegnał ich kijem, a najczęściej po prostu ich drogi się mijały. Mówcie mi Alicja Andżelika wcześniej nie znała Adama. Od kilku miesięcy kazała nazywać się Alicją. Bo była fanką tej z „Big Brother”. Ze swoim chłopakiem, który zorganizował wendetę na Adamie, chodziła zaledwie tydzień. Oboje pochodzą z przeciętnych rodzin, niezbyt zamożnych, ale też nie żyjących w nędzy. Tak rozpoczęła się wojna podwórkowa, w którą zostały wciągnięte wszystkie okoliczne dzieciaki, nawet te najmniejsze. Jedne ostrzegały Adama, że coś na niego szykują, inne donosiły, gdzie go można znaleźć. Feralnego dnia zebrała się duża grupa polujących. Nie wiadomo dokładnie, ilu ich było, ale na przechodnie podwórko wkroczył mały tłumek agresywnych nastolatków. Towarzyszyły im młodsze, ciekawskie dzieci. Adam niedawno wrócił z warsztatu samochodowego, gdzie pomagał ojcu. Siedział na ławce ze swoim kolegą, Andrzejem L. Wtedy matka Andrzeja zawołała ich do domu. – Wracajcie lepiej, bo idzie jakaś banda, po co kusić los – powiedziała. Chłopcy jakiś czas posiedzieli w domu, a potem Adam uznał, że niebezpieczeństwo minęło i postanowił iść do domu. Andrzej mieszka na jednym końcu podwórka, Adam na drugim. Na tym odcinku spotkała go śmierć. Kilku chłopaków nie znudziło się czekaniem i dopadło w końcu swoją ofiarę. Adam był silny, wysoki, ale nikt nie przewidział, że jeden z napastników wyciągnie nóż i zrobi mu dziurę w sercu. Wszystko trwało kilkadziesiąt sekund. Jedna z mieszkanek zauważyła niepokojący ruch i zaczęła wołać, że wzywa policję. Napastnicy uciekli, ale widzieli na koszulce Adama powiększającą się plamę krwi. On sam nie stracił przytomności. Najpierw wbiegł do mieszkania kolegi, trzymając się za klatkę piersiową i mówiąc: – Tu mnie boli, idę do domu. Andrzej i jego mama wybiegli za nim. Adam przewrócił się na zaparkowany samochód, a potem na bruk. Wioletta Tępczyk, pielęgniarka mieszkająca w klatce obok, wybiegła, aby pomóc. – Zrobiło się straszne zamieszanie, krzyki, wszyscy widzieli, jak leżał – relacjonuje ciocia Adama. Pogotowie zabrało chłopaka w stanie śmierci klinicznej. – Miał dziurę w przedsionku i tętnicy płucnej – mówi ordynator Oddziału Chirurgii Dziecięcej Szpitala Miejskiego w Gliwicach, Edward Kroma. – Przeprowadzono operację, zszyto rany, ale serce nie podjęło pracy. Po dwóch godzinach przerwano reanimację. Motylek w kieszeni Tymczasem jego oprawcy