Śmierć z powietrza dla każdego

Śmierć z powietrza dla każdego

Drony miały przynieść wojnę czystą i precyzyjną.
Prawda jest inna

Pakistańczyk Fahim Kureszi został głową rodziny w okolicznościach zarazem tragicznych i wyjątkowych. W styczniowy dzień 2009 r. 14-latek z krewnymi zebrali się, by świętować powrót wuja z podróży biznesowej do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Uroczystość przerwał dziwny dźwięk. To ostatnie, co Kureszi pamięta z tego dnia. Wybudził się ze śpiączki 40 dni później, połowa jego ciała była poparzona, stracił oko. Wkrótce dowiedział się też, że teraz on – jako najstarszy mężczyzna, który pozostał przy życiu – musi zacząć zarabiać na utrzymanie matki, braci i sióstr.

Kureszi i jego krewni to cywilne ofiary ataku na pozycje talibów w Północnym Waziristanie, na tzw. terytoriach plemiennych. Choć USA nie są na wojnie z Pakistanem, i wtedy, i długo później regularnie atakowały z powietrza miejsca, gdzie mieli się ukrywać terroryści. A z Afganistanu rzeczywiście uciekali do sąsiedniego kraju poszukiwani przez Waszyngton członkowie Al-Kaidy, talibowie i inni ludzie mniej lub bardziej związani z terroryzmem. Jednak tego dnia nie udało się sięgnąć wystrzeloną z drona rakietą wrogich bojowników, jeśli w ogóle tam byli. Wskutek ataku zginęło 18 cywilów: rodzina, sąsiedzi i krewni Kuresziego.

Co w tym tragicznym dniu wyjątkowego i symbolicznego? Był to pierwszy atak drona zlecony przez nowego prezydenta, Baracka Obamę, laureata Pokojowej Nagrody Nobla. Pierwszy z ponad 500 przez kolejne osiem lat. Był to zaledwie trzeci dzień prezydentury Obamy i początek nowej epoki.

Mądra bomba w drodze po dziecko

Od kiedy drony stały się symbolem nowoczesnej wojny i niezbędną bronią w arsenale współczesnych armii, towarzyszy im mozolnie i skutecznie rozwijany mit. Obama jest dla tego mitu postacią emblematyczną, ale opowieść o dronach tworzą też dziennikarze, wojskowi, producenci uzbrojenia i lobbyści. To mit wojny „precyzyjnej” i prowadzonej z daleka, bez konieczności ryzykowania życia żołnierzy. Więcej nawet, bez konieczności obarczania ich psychiki przymusem zabijania i podejmowania ryzyka w warunkach bojowych. Prezydent Obama oczarował świat wizją, że to za jego kadencji uda się rzucić na kolana islamistyczny terroryzm, nie łamiąc praw człowieka i nie tocząc krwawych wojen kojarzonych z epoką George’a W. Busha.

Świat tę wizję kupił.

Wojny dronów to wojny prowadzone za pośrednictwem cyfrowych interfejsów, gdzie pociągnięcie za spust nie różni się wiele od kliknięcia myszką lub guzikiem dżojstika. Socjolog Zygmunt Bauman już niemal 20 lat temu trzeźwo zauważał, że obywatelom Zachodu wojna zlewać się będzie z grą komputerową, co tylko ułatwi zabijanie pokoleniu oswojonemu z wirtualną zabawą w wojnę. Inni autorzy ujęli to brutalniej: wojna dronów redukuje ludzi do pikseli i mignięć na ekranie.

Mit wojny precyzyjnej niesie obietnicę ograniczenia rzezi cywilów – odwiecznego elementu konfliktów zbrojnych, z którym cywilizacja demokratyczna XXI w. chętnie przecież by się pożegnała. Wydaje się to logiczne. Skoro mamy do dyspozycji tak precyzyjną broń, a działania wojskowe możemy prowadzić na podstawie coraz bardziej rozległych zbiorów danych, przetwarzanych przez coraz potężniejsze komputery i algorytmy, dlaczego miałoby być inaczej? Nawet nazwy nadawane nowym rodzajom amunicji – „mądre bomby” i „pociski samosterujące” – sugerują ich autonomię i bezbłędność.

To jednak złuda. Owszem, użycie rakiety wystrzelonej z drona jest krokiem naprzód wobec np. rozpylenia śmiercionośnego gazu albo podpalenia miasta przy użyciu białego fosforu. Ale, jak pokazują kolejne raporty, książki i ujawniane przez dziennikarzy dokumenty, wojna prowadzona przy użyciu dronów wcale nie jest taka precyzyjna. Błędne rozkazy skutkujące śmiercią cywilów lub strzelanie w ciemno to rutyna, a nie tragiczne wyjątki. Wojskowy żargon i wykonywanie zadań przez komputery służą nie tylko wyłuskiwaniu celów, ale i maskowaniu zbrodni. „To nie my, to komputer zawinił” albo „Formalnie atak był poprawny, wyliczenia były błędne”, mogą powiedzieć oskarżeni o zabicie cywilów, oczywiście jeśli zostaną oskarżeni. A problem z biegiem czasu będzie narastał – bo dostęp do coraz tańszych i prostszych w użyciu śmiercionośnych maszyn ma coraz więcej państw ubogich, niestroniących od masowej przemocy i ani trochę demokratycznych.

Zbrodnia czy algorytm

„Krótko przed trzecią nad ranem 19 lipca 2016 r. Siły Specjalne (Special Operations) zbombardowały miejsce zgrupowania sił ISIS, tzw. Państwa Islamskiego, na uboczu nadrzecznej miejscowości Tokhar w północnej Syrii. Do wiadomości podano śmierć 85 bojowników. W rzeczywistości jednak atak uderzył w domy daleko poza linią frontu, gdzie lokalni rolnicy z rodzinami i mieszkańcy okolicy próbowali schronić się na noc przed wybuchami i ostrzałem. Śmierć poniosło 120 mieszkańców wsi” – tak zaczyna się jeden z najważniejszych (i nagrodzonych Pulitzerem) tekstów ostatnich lat. Ale także najbardziej przemilczanych. Mowa o śledztwie „Civilian Casualty Files”, czyli analizie akt i wewnętrznych dokumentów Pentagonu w sprawie tysięcy doniesień o śmierci cywilów na skutek amerykańskich bombardowań i ataków dronów. Opublikował ją w grudniu ub.r. „New York Times”. W masakrze w Tokhar drony odegrały kluczową rolę, choć to nie one spuściły bomby. Teren był całymi tygodniami monitorowany przez drony, to również drony pomogły naprowadzać samoloty, które zrzuciły ładunki wybuchowe. Słynące z precyzji bezzałogowe maszyny, które miały być oczami i uszami innych pilotów, zawiodły na całej linii przy wykonywaniu zadania, do którego zostały stworzone.

Precyzja przyrządów, potęga rakiet i nowoczesnej amunicji, ludzka ignorancja i skomplikowana biurokracja tworzą śmiercionośną mieszkankę. Krążące nad okolicą drony były na tyle spostrzegawcze, żeby zauważyć przegrupowanie sił ISIS na podstawie ruchów pojedynczych ciężarówek, ale nie odnotowały, że cele wyznaczone do zbombardowania to domy, w których od miesiąca noc w noc chronią się mieszkańcy. Gdy po latach dotarli w to miejsce dziennikarze „New York Timesa”, usłyszeli zaskakujące i smutne wnioski. Wieśniacy byli przekonani, że latające im tygodniami nad głową drony i samoloty muszą wiedzieć o nich wszystko. I że ich piloci nie pomylą konwoju ciężarówek albo okopu z wiejską chatą. Niestety, do podobnych incydentów dochodziło regularnie. Znamy doniesienia, że pilot uznał ciężarówkę pełną ludzi wiozących na targ kurczaki za transport żołnierzy – a drób za uzbrojenie, bo tak podpowiadały mu przyrządy termowizyjne. Zdarzało się, że „bojownik niosący na plecach widoczny pakunek” w rzeczywistości niósł dziecko. I nie był bojownikiem. A „podejrzana osoba niskiej postury” z raportów i wskazań celu była kilkulatkiem.

Z samych dokumentów przeanalizowanych przez „NYT” udało się wywieść (i potwierdzić) informacje o śmierci ponad tysiąca niewinnych osób. Jednak dokumenty obejmują zaledwie kilkuletni wycinek i nie wszystkie teatry prowadzonej przez ponad dwie dekady w co najmniej siedmiu krajach tzw. wojny z terroryzmem. W niemal 100% opisanych przypadków winni nie ponieśli odpowiedzialności, ofiary nie otrzymały zadośćuczynienia, a opinia publiczna nie poznała prawdy.

Przeciwko obywatelom

W kontekście mordów na cywilach przy użyciu dronów najwięcej słyszymy o działaniach USA. Z oczywistych powodów – Amerykanie stosują tę metodę walki najdłużej i w największej liczbie krajów, a olbrzymia wojskowa biurokracja zostawia wielki papierowy ślad, który analizują wolne media. Ale od lat wiemy już, że problem przestał być tylko kwestią Ameryki i jej „wiecznych wojen”. Nawet jeśli to Amerykanie są współtwórcami mitu wojny precyzyjnej, po drony sięgają dziś chętnie wszyscy, których na to stać.

Zdaniem analityków jesienią 2020 r., podczas wojny o Górski Karabach, to drony tureckiej produkcji Bayraktar TB2 dały Azerom decydującą przewagę nad siłami Armenii. Sukces był na tyle znaczący, że bayraktara przewieziono na ciężarówce ulicami miasta podczas parady zwycięstwa w Baku. A producentowi natychmiast przybyło klientów. Wiedza zachodniego czytelnika i obserwatora o tym, ilu cywilów zginęło w wyniku działań dronów podczas tego konfliktu, jest znikoma, a dokumentacja użycia bezzałogowców dużo mniej precyzyjna, niż gdy robią to Amerykanie.

Amnesty International potwierdza w raporcie śmierć przynajmniej 146 cywilów w ciągu trwającego 44 dni konfliktu i przedstawia relacje ofiar, w tym matki ośmioletniej dziewczynki. Dom kobiety został ostrzelany przy użyciu drona, a raniona córka zmarła w drodze do szpitala. Sąsiedzi z kolei mówią, że okolica była ostrzeliwana z powietrza 12 razy w ciągu czterech minut i nie sposób powiedzieć, który dom ucierpiał przez amunicję wystrzeloną z drona tureckiej produkcji, a który od rosyjskiej rakiety Grad. Jeszcze mniej prawdopodobne jest, że kiedykolwiek się dowiemy, czy jakiś odległy operator drona wyłącznie się pomylił, otrzymał takie rozkazy, czy może kierowała nim adrenalina lub czysty sadyzm. To kolejny paradoks cyfrowej precyzji. Człowiek, który musi osobiście wrzucić granat przez okno cywilnego budynku, zazwyczaj ma świadomość, co robi. Operator drona widzi być może klaster pikseli na ekranie, nieodróżnialny od innych podobnych obrazków.

Niekiedy jednak z większą pewnością da się określić, co zaszło. Jak wtedy, gdy w styczniu 2022 r. etiopska armia miała użyć tureckiego drona w ataku na szkołę, w której schronili się uchodźcy, cywile uciekający i przesiedleni z pogrążonej w wojnie prowincji Tigraj. Redakcja „Washington Post”, korzystając z analizy dostępnych nagrań i zdjęć ruin, ustaliła, że ataku dokonano przy użyciu tureckiego TB2, który etiopski rząd kupił, skuszony ceną i możliwościami maszyny. Zginęło przynajmniej 57 osób, a 42 zostały ranne. Dziewięć miesięcy od tamtego wydarzenia i w świetle doniesień o podobnych atakach na cywilów organizacje broniące praw człowieka coraz głośniej mówią, że w etiopskim konflikcie drony są narzędziem nie wojny precyzyjnej, ale zbrodni wojennych. Najnowsze informacje o dwóch kolejnych atakach, w których miało zginąć 10 cywilów, pochodzą z poranka 14 września (dnia, w którym piszę ten tekst).

Wolny rynek śmiercionośnych maszyn

Zwolennicy wojny prowadzonej na dystans przekonują, że musi ona być lepsza od konwencjonalnej, bo ogranicza straty w ludziach i zniszczenia. To dotychczas było prawdziwe jedynie w odniesieniu do strat w ludziach strony silniejszej technologicznie. Owszem, drony pozwalały Amerykanom toczyć wojnę w Syrii, Afganistanie, Jemenie czy Somalii przy minimalnych stratach własnych. Ale czy były to wojny krótsze lub czy udało się dzięki technologii sprawniej osiągnąć założone cele – to już jest dyskusyjne.

Andrew Cockburn w książce „Spoils of War” przekonuje, że mamy do czynienia z historyczną pomyłką. Od czasów kampanii lotniczej faszystów Mussoliniego w Etiopii – pisze – rządy Zachodu raz po raz nabierają się na to, że wojna na dystans jest łatwa i skuteczna. Każde pokolenie polityków daje się więc namówić na jeszcze większe nakłady na nowe technologie i nowe wizje wojny z powietrza – boleśnie odkrywając, że zamiast konfliktów eleganckich i precyzyjnych otrzymują kolejny Wietnam, Afganistan, Somalię albo Syrię. Cockburn dodaje, że nie ma wielkiej różnicy w tym, co opowiadają swoim przywódcom wojskowi w ZSRR/Rosji i w USA – jedni i drudzy obiecują politykom, że jeśli tylko dostaną nieograniczony budżet na nowe technologiczne zabawki, sprawnie pokonają każdego wroga.

Cockburn dowodzi też, że w pogoni za bronią doskonałą z łatwością można ukryć nawet najbardziej kompromitujące fiasko, bo który śmiertelnik rozumie, co się ukrywa za naukowo-techniczno-militarnym żargonem? Który polityk – w USA, Rosji, Chinach czy Izraelu – przyzna się przed wyborcami, że zmarnował miliardy na zbrojenia? I jak ludzie mają uwierzyć, że coraz bardziej zaawansowana technologia nie prowadzi do coraz większych sukcesów na polu bitwy? Przecież miało być inaczej!

Ale to także pytanie o technologiczną równowagę. Dopóki drony służyły Amerykanom w ich wojnach, przynajmniej wiadomo było, do kogo kierować pretensje. I nie trzeba było się obawiać, że w akcie odwetu ISIS zacznie bombardować Rzym lub Brukselę – bo po prostu nie miało narzędzi. A co, jeśli drony na masową skalę zaczną wykorzystywać przeciwko sobie dwie strony tej samej wojny? Co, jeśli będą one tak tanie, że broń dostępna niedawno wyłącznie garstce krajów stanie się orężem państw upadłych i ich watażków? Działania ruchu Huti w Jemenie i ich ataki wymierzone w cele w Zjednoczonych Emiratach Arabskich pokazują, że o śmiercionośną technologię i uderzenia w infrastrukturę krytyczną jest coraz łatwiej. W kolejce po tureckie bayraktary już stoi tuzin autorytarnych państw. Iran również chce eksportować swoje drony. A co, jeśli posiadanie zaawansowanych militarnie dronów w ogóle uwolni się od państwowej kontroli i dowolna organizacja bojowa (albo jej oligarchiczny sponsor) będzie mogła sobie na nie pozwolić? Gdy terroryści kupią je dzięki pieniądzom ze zrzutki? Komercyjny rozwój dronów oznacza też błyskawiczną prywatyzację kolejnej sfery konfliktów zbrojnych, której zagrożeń świat nie jest do końca świadomy.

Wraz z rozpowszechnianiem się bezzałogowych i zdalnych statków powietrznych pokusa ich użycia w konfliktach domowych, do pacyfikowania opozycji politycznej, do ataków na sąsiadów – będzie tylko rosła. Drony, zamiast służyć wojnie ograniczonej i precyzyjnej, mogą się stać narzędziem wojny chaotycznej, zdehumanizowanej i sprywatyzowanej jak nigdy wcześniej. Śmierć z powietrza dla każdego, kto zapłaci.

*

Historia Fahima Kuresziego pochodzi z mojej rozmowy ze Spencerem Akcermanem, autorem książki „Reign of Terror” i dziennikarzem, który najobszerniej opisał zdarzenia z 2016 r., m.in. w „Guardianie”.


Historia Fahima Kuresziego pochodzi z mojej rozmowy ze Spencerem Akcermanem, autorem książki „Reign of Terror” i dziennikarzem, który najobszerniej opisał zdarzenia z 2016 r., m.in. w „Guardianie”.


Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 39/2022

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. W.A. Zdaniewski
    W.A. Zdaniewski 19 września, 2022, 23:31

    Śmierć z powietrza dla każdego
    Apropos laureata pokojowej nagrody Nobla Baracka Obamy, proponuję księżkę Rebecci Gordon „American Nuremberg – The US Officials Who Should Stand Trial for Post -9/11 War Crimes. Hot Books 2016.
    Jest tam wymieniony Barack Obama jako zbrodniarz wojenny. Laureat Nobla zbrodniarzem wojennym. Ładne prawda?

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy