Sny tu na Chamowie niespokojne

Sny tu na Chamowie niespokojne

Po raz pierwszy ukazało się w całości drukiem „Chamowo” Mirona Białoszewskiego – osobliwy pamiętnik z oswajania nowego terytorium

z 13 na 14 czerwca 1975
Ostatnia noc na placu Dąbrowskiego. Siedemnaście lat mieszkania tu. Już gotowe do przewózki czekają: wieszak, który grał w teatrze, szafa po Romanie na płyty i do siedzenia, skrzynia z podwórza z ręko- i maszynopisami, stolik od Teresy pod gramofon, dwie torby książek, paka książek i walizka z paltem, piżamami, koszulami i przepisanym Szpitalem. Do tego dołączy nowy tapczan ŕ la Delacroix, dwa krzesła, szafeczka i stoliczek – też nowe, jedne z pawilonu na Przeskok, inne z „Emilii”. To wszystko kupował Le. On organizuje przeprowadzkę, przemeldowania, zamiany. Już jest czynny, działa, lata.
Wieczorem z Maliną, Tadziem i Le. przewieźliśmy płyty taksówką. Malina i Tadzio wytarli podłogę, szafki w kuchni, parapety. Malinie nic się tam nie podoba. Wołała
– Ja chcę na plac Dąbrowskiego!
Tadzio przedtem sam tu był. Spodobało mu się. Przyszedł na plac Dąbrowskiego, przysiadł się na łóżko
– rzuć tą klasykę!
– co? Śródmieście?
– tak.
W mieszkaniu nowym wtedy nie był. Zwiedzał „galerię widokową” na jedenastym piętrze. Jedenaste piętro ma długi przez cały dom korytarz na wypadek niedochodzenia którejś z wind, żeby można przejść do innej. Nikt tam nie mieszka. Widoki z okien świetne. Coraz inne. Światło wpada w ośmiu odstępach. Malina szła i mówiła

– jak ze snu! i zmusza do patrzenia w perspektywę

To był wieczór. Le. ustalił, że będę tu spacerował.
W środę Krzysio samochodem rodziców zawieźli z Le. pierwszą porcję płyt. Krzysio się nadźwigał.
Pierwszy raz pod mój nowy dom pojechaliśmy z Le. i Agnieszką w majowy późny wieczór. Le. nagle się zerwał, a my za nim
– najlepiej zobaczyć!
Bo to on miał tam zamieszkać, ale bał się przeprowadzki. Więc ja tam się przeniosę.

Dom ogromny, na dziesięć pięter wysoki,

na ćwierć kilometra długi, stał szary i pusty. Na podwórzu skorupy. Między domem a Trasą Łazienkowską ni to skwer, ni to łączka. Le. powiedział
– tu była sadzawka, ale już ją zakopali
Został rząd topól, idący ukosem przez łączkę. Agnieszka wpadła na odkrycie
– to po tych wsiach
i ja sobie przypomniałem, że ileś lat temu zwiedzałem przyszłą Trasę Ł i na jej przedłużeniu wyszedłem na jakiś folwark, łąkę. Pasły się krowy, jedna obróciła za mną głowę i długo mi się przyglądała. I to było chyba to moje przyszłe miejsce. Leszek pokazał
– to kotłownia, tu pralnia.
(…)
Wiał na pół ciepły nocny wiatr.
Wyszliśmy na mostek, który stanowi górny przerzut Saskiej nad trasą. Z tego mostku widać następny mostek ulicy Afrykańskiej. Z odwrotnej strony jezdnia Trasy podnosi się i szykuje do mostu, do Wisły. Po drodze mija się rozjazdy wybrzeżowe jak rozwijające się puste taśmy filmowe. Agnieszka wtedy pojechała taksówką do Anina, a my wróciliśmy przez Saską Kępę i most Poniatowskiego na piechotę do starego domu. Drugi raz byłem z Le. przed zachodem słońca. Był już klucz. Mieszkanie nie wydało mi się takie małe. Pokój z wnęką, kucheneczka, przedpokój i łazienka. Można spacerować od przedpokoju przez pokój do kuchni, bo kuchnia ma wejście z pokoju, ma i okno.
Wymyśliłem sobie, że w oknach będzie niebo. Tymczasem zaskok. Jak z morzem. Do połowy horyzont.
(…)
To dziewiąte piętro. Ze schodów widać całą Warszawę i Pragę. Kamieniołomy miasta. Nad tym wszystkim półzanurzone w chmurach, wiszące słońce. Czerwone. Kawałki mostów, pociągi, wieżowce nad wieżowcami, niezwykłe przeklockowywania szarości, i pchające się na siebie, i takie między zieleniami. Kiedy szliśmy do autobusu przez mostek, zobaczyłem, że Saska Kępa jest jednak tuż i że z mostku widać Grochów, parawanowo, ładnie, a spodem szara Trasa jak woda. Mostek wygięty – niby nad Canale Grande.
(…)
W oknie widokowym na podeście za windą stoi zawsze wózek dziecinny sąsiadów z dwojgiem czy trojgiem dzieci. Wózka nie można ustawić pod lewą ścianą, bo drzwi do klapy śmietnika. Z prawej – to wtedy widok mam bardziej na Pragę, więc gorszy, trzeba by wyjść na półpiętrze, a ja, czekając na windę, podchodzę na chwilę do widoku.
Do windy wsiadło dziecko tych drugich sąsiadów, nie wiedziałem, że mają. I matka. Młoda. Myślę sobie
– Och, jaka niemówiąca, delikatna, wąskie oczy, ciemna, bizantyńska, Madonna.
Jedziemy windą, ona w połowie drogi przemienia się nagle
– U pana jest woda? Bo u mnie nie ma.
– Nie ma ciepłej.
– U mnie nie ma żadnej cały dzień. – Jest dopiero południe.
– Co to jest, muszę iść do administracji.
Wysiadłem, myślę sobie
– zupełnie nie madonna, i mowa trochę peryferyjna.
Mówię to potem Tadziowi
– Bizancjum, ale peryferyjne, chociaż i Bizancjum musiało mieć przedmieścia. Zapomina się o tym. Ale mogłaby być cesarzową Teodorą.
– Zdążyłaby?
– Zdążyła. Młoda. Racja, że Teodora była z przedmieścia.
Wchodzi Ania.
– Ona podobno pochodziła z najgorszych szumowin.
(…)
[30 czerwca] rano, poniedziałek
Wyprawiali nade mną imieniny przez dwa dni. Imieniny, bo śpiewali Sto lat i nawet nie fałszowali. Schodziły się famuły, słychać było głosy i głosiki, śmiechy, hałasy ogólne. I co myślałem, że to już nie nade mną, a gdzieś obok ukosem, to zbliżały się nad moje łóżko gwary, tupoty, obijania.

Zaczynały się wybijania taktu, wstrząsy.

A potem to się znów oddalało. Między przyjęciami nad ranem, rano i w południe wesoły mężczyzna puszczał radio i zaczynał do piosenki śpiewać. Nie wiem, kiedy spali. Przez dwa dni i dwie noce raczej hałasowali.
Sny na tym tle. Zagmatwane, nieraz przykre. Z szantażami, z tym, że mają mi coś zrobić. W ogóle sny tu na Chamowie niespokojne.
Byłem tego wieczoru u Le., potem na Hożej, gdzie była cała rodzina. Justyna pożegnała się z dziadkiem (pradziadkiem) przed wyjazdem do lasu i przy drzwiach nagle się odwróciła
– A… Milon, do widzenia.
Przed północkiem zaszedłem do Le. po maszynę do pisania i zawiozłem ją na Żoliborz. Tam goście. Wracałem nad ranem. Poszło szybko. Na Francuskiej-Paryskiej młody pasażer zwraca się do kierowcy
– Może pan pozwoli Meksykańskie.
Myślę sobie: papierosy czy co? Przyszło mi jednak do głowy, że to ulica.
– Oho, pachnie Chamowem. Czyżby po tamtej stronie?
Po tej, ale ulica powojenna.
(…)
Poszedłem rano do rejonowej poradni. Szklane ściany. Jaskrawe słońce. Ogon do okienka.
– W którym roku pan urodzony?
– Słucham?
– Rok urodzenia.
– Dziewięćdziesiąty, osiemset dziewięćdziesiąty – szybko obliczyłem, że ma osiemdziesiąt pięć lat.
– Numer domu?
– Słucham?
– Numer domu.
– Dwadzieścia trzy.
Obserwowałem, jak odchodził. Równo, prosto.
Podeszła jedna siwa.
– Pani tu nie stała.
– Ja jestem inwalidą.
– To nieważne.
– Ja jestem inwalidą pierwszej klasy.
– Proszę państwa, proszę nie puszczać tej pani.
– Proszę pani!
– Ja mam prawo, jestem inwalidą pierwszej klasy, mogę to udowodnić.
– To nieważne.
– Ja jestem chora.
– Tu zdrowi nie przychodzą.
– Mam chore oko.
– Ta pani ma oko pod opatrunkiem – ogonek na to, pokazując na jedną za mną.
– Ale ja nie mogę stać, bo się trzęsę.
– To niech pani usiądzie – zabrała głos rejestratorka.
– Gdyby tak załatwiać wszystkich inwalidów w pierwszej kolejności, to byłaby druga kolejka.
Odeszła. Ale na jej miejsce stanął starszy mężczyzna.
– Pan bez kolejki.
– Ja jestem inwalida.
– No proszę – i przewodniczka ogona patrzy na nas.
– Ogonek obowiązuje wszystkich – mówi młoda sprzede mnie.
Inwalida łapie swoje papiery i woła
– Pani za młoda, żeby zabierać głos! Niech pani najpierw trochę pożyje!
– To nie ma znaczenia – ona szybko i cicho.
On jednak podawał już w okienku swoje personalia.
– Matysiakowie.
– Matysiakowie?
– Tak.
Zapisałem się na 1 września do internisty, który mi da skierowanie na EKG, i dopiero z wynikiem EKG będę mógł się zgłosić do kardiologa.
(…)
Dzwonek.
– Kto tam?
– Sąsiadka.
– Sekundę! – wołam, coś zakładam na siebie, otwieram drzwi.
– Jestem pana sąsiadką z góry. Chciałam pana spytać, czy pan może nie będzie używał swojej piwnicy.
– Będę. Chyba będę.
– Bo my mamy piwnicę naprzeciwko. Pan swojej nie zabezpieczył, a robotnicy zrobili z niej sobie ustęp. Wejść nie można.
– Tak? Mam już kłódkę.
– No jak, nie dokuczam już panu?
– Poprawiło się, tak. Czasem jeszcze coś zastuka ostro w dzień. Bo ja, proszę pani, w dzień tu siedzę, piszę albo śpię. Ostatnio nie, bo te roboty za oknem. Straszne. Więc kiedy państwa nie znałem, myślałem, że to może jakiś warsztat na górze. No, ale teraz już się uspokoiłem.
– To już niedługo będzie.

Jeszcze tylko mąż zrobi skrzyneczkę i szafeczkę,

bo on sam robi. Bo taniej. Poza tym trudno było takie rzeczy, jakie się chce, dostać. On woli sam robić.
– Trzeba umieć.
– On umie.
– No właśnie.
– Umie, chociaż to nie jest jego zawód. Mąż jest technikiem budowlanym.
Staliśmy w otwartych drzwiach. Przechodziła sąsiadka, ta cesarzowa Teodora z dwojgiem dzieci. Nie spojrzała. Ja
– Dzień dobry.
Ona zza dziecka, które przechodziło
– Dzień dobry.
Zaraz przeszło drugie dziecko w rzędzie. Spojrzało i zatrzymało się.
– Chodź tu – zawołała cesarzowa Teodora.
Dziecko jednak miało ochotę pozaglądać.
– Chodź.
I poszło.
Patrzałem na sąsiadkę z góry z życzliwością. Ona nieco uśmiechnięta, wygląd dobrotliwy.
– Może pani wejdzie? Proszę.
Weszła.
– Podłoga u pana różowa.
– Taka w kolorze wędliny, mortadeli.
– Można obejrzeć, zajrzeć do kuchni?
– Proszę bardzo.
– Ja tu mam wzdłuż tej szafki pod zlewem bufet. Tak że zostało tylko wąskie przejście. O, tu w kącie zrobił mąż szafkę podłużną i niższą. To wtedy były takie huki. Zresztą mnie nie było. Potem on sobie skręcił rękę. Musiał przerwać, narzekał.
(…)
Sąsiadka dalej o podłodze
– Ja swoją podłogę to zapastowałam. Pyłka nie ma. Pilnuję. U mnie też dosyć ładna. Bo były różne. Niektórzy mieli lilaróż. I zrywali na własny koszt. Poszłam na zebranie, myślałam, że ktoś się upomni o zwrot. A tu nikt. Myślę sobie – nie mój interes. Chcecie, to płaćcie.
– Stchórzyli?
– Oni byli, proszę pana, tak uszczęśliwieni, że mogli zmienić, że już bez słowa dali po pięć tysięcy. Kaloryfer u pana nie cieknie?
– Och, trochę cieknie.
– Chodzi komisja. Niech pan zgłosi. U mnie więcej żeberek. Tak, więcej.
– To co zrobić, żeby było więcej? – zatroskałem się.
– Pan nie potrzebuje. Ja mieszkam na dziesiątym piętrze.
– Aaa, dach.
– Właśnie. Mój pokój wydaje mi się większy.
– A to możliwe?
Uśmiechnęła się dodatkowo.
– Nie, niemożliwe.
(…)

Skróty pochodzą od redakcji.

Białoszewski, ponad ćwierć wieku później

To prawdziwy rarytas. Miłośnicy twórczości Mirona Białoszewskiego (1922-1983) otrzymują znaną wcześniej tylko we fragmentach opowieść „Chamowo” – skromny wyciąg z tego osobliwego pamiętnika, opisu oswajania nowego terytorium zamieścił Białoszewski w swoim tomie poezji i prozy „Rozkurz” (1980). Pracy jednak nie dokończył, zachował się tylko amatorski zapis dźwiękowy utworu i rozmaite fragmenty, które scaliła i opracowała starannie Marianna Sokołowska. Dzięki temu czytelnik otrzymał wyczekiwane „Chamowo”, 11. tom z tzw. białej serii „Utworów zebranych” Białoszewskiego.
Poeta zawarł w tej książce wizerunek nowego fragmentu miasta, na skraju Saskiej Kępy, nazywanej Chamowem, gdzie Białoszewski przeniósł się w roku 1975 z mieszkania w centrum Warszawy. Odkrył w tym nowym miejscu wiele przedziwnego piękna, a że potrafił rejestrować rzeczywistość „na ucho”, w sposób dla siebie tylko właściwy nakreślił bujny portret osiedla. Poeta nowator był szczególnie wyczulony na język mówiony (dość przypomnieć „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, 1970), na szumy, zlepy, ciągi charakterystycznych dźwięków osiedlowych. Wsłuchiwał się w ich specyficzną melodię, stosując swoją metodę „łowienia” słów. Białoszewski był poetą „na głos”, do mówienia. Jego tekst – wypowiedziany, wymamrotany, czasem wykrzyczany – nabiera głębi. Tak warto czytać „Chamowo”, fascynującą kronikę przeprowadzki ze Śródmieścia na Pragę, w której drobne spostrzeżenia spotykają się z refleksjami o sztuce, przemijaniu, naturze, o czasie utraconym, rozpaczy. „Chce mi się stąd wyprowadzić. Z tych mrówek”, napisał bezradnie. Ale został. Przywykł.
Tomasz Miłkowski

Miron Białoszewski, Chamowo, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009

Wydanie: 2009, 35/2009

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy