Sojusz do zadań globalnych

Sojusz do zadań globalnych

NATO poszerzone o nowych członków ma być silniejsze niż dotąd i sprawniejsze w działaniu

Głównym zadaniem NATO wydaje się dzisiaj nie starcie tysięcy czołgów na rosyjskich stepach i równinach Europy Środkowej, ale konieczność walki niewielkich i mobilnych jednostek specjalnych na innych kontynentach. W Sojuszu nie przyjmuje się już do wiadomości tego, że cokolwiek może jeszcze nam grozić ze Wschodu. W każdym razie nie ze strony Rosji.
Właśnie z tego powodu ci z Polaków, którzy noszą w sobie nadal antyrosyjskie fobie i traktują polskie członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim jako zabezpieczenie naszego kraju przed (rzekomym) ekspansjonizmem Moskwy, na ubiegłotygodniowym szczycie NATO w Pradze zostaliby potraktowani

niczym… dinozaury.

Condolezza Rice, doradczyni prezydenta ds. międzynarodowych, mówiła: „Koniec zimnej wojny oznacza koniec groźby konfrontacji armii walczących o Europę Środkową. Członkowie NATO stoją dziś przed wspólnymi zagrożeniami ze strony terrorystów i państw, które ich sponsorują”.
Niektórzy z natowskich ekspertów byli nawet bardziej dosadni. „O mitycznym (dzisiaj – przyp. MG) ataku rosyjskim na kraje Sojuszu nikt już nie myśli, bo to pomysł z gatunku kompletnego political fiction. Władimir Putin znakomicie współpracuje z George’em W. Bushem. Na progu XXI wieku w praktyce Rosjanie są (poprzez m.in. Radę NATO-Rosja – przyp. MG) 20. członkiem Sojuszu. Nie! Kto szuka wroga w rosyjskim niedźwiedziu, urodził się 15-20 lat za późno”, podsumowywał Simon Serfaty z waszyngtońskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych.
Tradycjonalistów jeszcze odrobinę przeraża ta zmiana priorytetów i charakteru NATO. Gdzie euroatlantycki charakter Paktu, pytają. W jaki sposób NATO miałoby reagować np. w Afganistanie, jeśli formalnoprawne zobowiązania podejmowane przez członków Sojuszu ograniczają się – jeśli traktować je literalnie expressis verbis – jedynie do wspólnej obrony tego kraju, którego TERYTORIUM zostało zaatakowane? Czy NATO wolno działać militarnie wszędzie w świecie i zastępować w ten sposób inne struktury międzynarodowe np. ONZ?
Zwolennicy reformy Paktu takich wątpliwości nie mają. Wraz ze zmieniającym się światem musi się zmieniać samo NATO, podkreślają. Dziś wojny nie toczą się w sposób konwencjonalny, z ustaloną linią frontu i precyzyjnie umiejscowionym przeciwnikiem. Ataki z 11 września 2001 roku na World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon były tego dowodem. Kraje Paktu uznały wówczas zamachy Al Kaidy za agresję wyczerpującą artykuł 5 Traktatu Waszyngtońskiego (obiecujący napadniętemu sojusznikowi wszelką niezbędną pomoc – przyp. MG). Nad miastami Ameryki pojawiły się samoloty NATO. Logiczną konsekwencją tego powinien być udział sił Paktu w interwencji w Afganistanie.
Rok temu NATO nie zdecydowało się jednak, by atak na kryjówki bin Ladena wokół Kabulu odbywały się pod sztandarami Sojuszu. Także dlatego, że… nie potrzebowali tego Amerykanie. „W USA rozpowszechnione jest przekonanie, które sugeruje, że nie warto sobie zawracać głowy działaniem w ramach Sojuszu Atlantyckiego. Mamy przecież wystarczający militarny potencjał, by robić większość rzeczy samemu, więc po co jakiś komitet ma decydować, jak i kiedy prowadzić naszą wojnę? Po co utrudniać sobie zadanie współpracą z 19 czy 26 krajami?”, pytał przed szczytem w Pradze Philip H. Gordon z Brookings Institution.
Zwolenników (europejskiego) izolacjonizmu i kilka tysięcy anarchistów, którzy na praskich ulicach protestowali przeciwko istnieniu NATO, bo „Sojusz tłamsi normalnych ludzi”, mogłyby takie słowa nawet uradować, ale dalej patrzący politycy i eksperci jednoznacznie mówią: to myślenie pięknoduchów, a nie ludzi trzeźwo patrzących na świat. Nie trzeba być pesymistą, żeby widzieć, że wchodzimy w trudną fazę globalnych konfrontacji. Tyle tylko, że

nowe „imperium zła”

nie ma dzisiaj (jak 20 lat temu) rosyjskiego adresu, lecz ulokowało się pod hasłami radykalnego islamizmu, powracającej w wielu punktach globu tyranii (takiej jak rządy Saddama Husajna), w groźbie użycia przez pojedynczych szaleńców, zdeterminowanych terrorystów, a także tzw. państwa bandyckie broni masowego rażenia w każdym miejscu na Ziemi.
Wiele osób słusznie uważa, że główną drogą do minimalizacji takich zagrożeń powinno być przede wszystkim takie zmienianie (dzisiejszej) rzeczywistości, by bieda i pogłębiające się przepaści społeczne nie eksplodowały gniewem „gorszej części ludzkości” i hodowaniem kolejnych zastępów naśladowców bin Ladena i zamachowców-samobójców. NATO, wskazywali trzeźwo w kuluarach praskiego szczytu politycy, nie jest jednak instytucją od zbawiania świata, ale od zapewnienia swoim członkom jak największego bezpieczeństwa. A to oznacza, że Sojusz musi być zdolny do działania na skalę globalną.
Jak potwierdzić przydatność NATO do rozwiązywania konfliktów po 11 września 2001 roku? Były zastępca sekretarza stanu, Strobe Talbott, na łamach „Foreign Affairs” postawił tezę, że po to, by Sojusz nie został całkowicie zmarginalizowany, administracja George’a W. Busha powinna przyznać NATO znaczącą rolę w ewentualnej inwazji Iraku. „W głównej operacji będą (oczywiście) uczestniczyły siły amerykańskie i brytyjskie, ale inni sojusznicy mogliby dostarczyć różnego rodzaju wsparcia, jak zabezpieczenie granic irackich, aby np. zapobiec wywiezieniu przez Saddama Husajna broni masowego zniszczenia z kraju”, napisał Talbott.
Klucz globalny – komentowali w Pradze obserwatorzy – wyraźnie obowiązywał przy zaproszeniu siedmiu nowych państw, czyli: Bułgarii, Estonii, Litwy, Łotwy, Rumunii, Słowacji i Słowenii do członkostwa w Pakcie. Kraje z Bałkanów włączono do tej grupy na wyraźne

życzenie Waszyngtonu.

Terytorium Bułgarii może bowiem odgrywać bardzo istotną rolę w przerzutach wojsk na Bliski Wschód w wypadku wojny z Irakiem, a Rumunia dysponuje znakomitymi oddziałami do walki w górach (w Afganistanie, Jemenie czy gdziekolwiek indziej na świecie).
NATO poszerzone o nowych członków – podkreślano to mocno w Pradze – ma być silniejsze niż dotąd i sprawniejsze działaniu, a nie rozwodnione do sojuszu politycznego typu klub dyskusyjny. Dlatego przeforsowano przyspieszenie tworzenia natowskich sił szybkiego reagowania (tzw. Response Force), liczących około 20 tys. ludzi i zdolnych do rozmieszczenia się nawet daleko poza obszarem NATO w ciągu 7-30 dni, stacjonowania tam przez miesiąc i do prowadzenia zarówno regularnych walk, jak i wyspecjalizowanych działań podobnych do tych w Afganistanie.
Ostatecznie wszystko jednak będzie zależeć od determinacji członków Sojuszu, by swoje armie rzeczywiście przystosowywać do nowych światowych wyzwań.
Jak wygląda w tym kontekście nasz polski rachunek sumienia? Dyplomaci NATO oceniali w Pradze, że Polska „nie należy do najaktywniejszych” sojuszników. Stratedzy Sojuszu oczekiwaliby od nas zadeklarowania trzech nowocześnie wyposażonych batalionów do nowych sił NATO, my zaś proponujemy 200 żołnierzy (i ewentualnie 400 dalszych do odwodów oraz szkolenia). Musicie zmodernizować wreszcie swoją „nieruchawą” armię, wciąż nastawioną na obronę własnego terytorium, by móc szybko przerzucać na „odległe teatry działań” nowocześnie wyposażone oddziały, można było usłyszeć nieoficjalnie.
Jaka może być rada dla kraju, który politycznie znaczy dziś w NATO wiele, współdecydował o przyjęciu nowych członków do Paktu, a „nie nadąża”? Polska przeżywa dylemat dużego państwa, którego nie stać na wszechstronną modernizację armii, ale który nie chce się dać zamknąć w ramach wąskiej specjalizacji, powiedział jeden z dyplomatów. Czyli zachowuje się zupełnie inaczej niż Czechy, które jako mały kraj postawiły na specjalizację w najnowocześniejszych technikach ochrony wojsk przed skutkami ataku bronią masowego rażenia (chemicznej, biologicznej, radiologicznej i nuklearnej). I uznane zostały w Pradze za jednego z prymusów Sojuszu.

 

Wydanie: 2002, 47/2002

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy