Pierwsza Solidarność chciała innej Polski niż ta, którą mamy Polska w historii świata i Europy jest mało znaczącym lub w ogóle nic nieznaczącym peryferyjnym zakątkiem. Pojawia się w niej za przyczyną epizodów, żeby po chwili zniknąć, pogrążywszy się w swoim martyrologicznym zawodzeniu i przewidywalnej przeciętności, jak na „całkiem zwyczajny kraj” przystało. Obywają się bez Polski historia nauki, religii, polityki, kultury i sztuki. Nie zmienili tego Kopernik, Skłodowska-Curie, Miłosz, Szymborska, Lem czy Tokarczuk. Jan Paweł II będzie za chwilę kolejnym, bolesnym antybohaterem w przemocowej historii Kościoła. Wałęsę anihilowaliśmy sami z jego wydatną pomocą. Kiedy kilka miesięcy przed sierpniowymi strajkami rozdawałem robotnikom z poznańskich zakładów Cegielskiego KOR-owskiego parokartkowego nielegalnego „Robotnika”, nie byłem w stanie nawet sobie wyobrazić, że za chwilę będziemy świadkami i uczestnikami takiego zrywu, momentu, który wydarza się w historii raz lub dwa na stulecie. Krzysztof Kelus jakiś czas później śpiewał o Solidarności jako o sentymentalnej pannie S.: Oczom zdumionej publiczności, gdy ukazała się w teatrze, nie była w pełni w moim typie, ale lubiłem na nią patrzeć Szczególnie kiedy w pierwszym akcie w tej scenie z długowłosym chłopcem i młodym w kasku robotnikiem – jakbyśmy byli w Europie. Pstrymi barwami swych plakatów zdobiła naszych ulic szarość – jakbyśmy byli w Europie – bez krwi i szminki makijażu Zmęczyły mnie szczególnie próby – nie można wiecznie żyć w teatrze… Rewolucja Solidarności 1980-1981 była tym jedynym momentem, kiedy polityczne oczy świata zwróciły się na Polskę, to był ten jedyny raz, kiedy polskie słowo nabrało uniwersalnego znaczenia w politycznym języku globu. Wydawało się, albo naprawdę tak było, że rozgrywamy nieznany wcześniej, autorski wariant politycznej partii szachów. Jak to z polityką – był spektakl, wzbudził ciekawość, zainteresowanie, fascynację, odstawał od szablonu, mógł być inspiracją, bywał odniesieniem. Pokojowe protesty na Wybrzeżu, a potem w całej Polsce, powstanie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Solidarność z jego symbolicznymi 10 mln ludzi, jego pierwsze 500 dni istnienia i walki weszły do kanonu politycznej historii świata. Być może ten zryw robotniczych mas, wspieranych przez inteligentów, artystów, był ostatnim tak mocnym akordem kończącej się politycznej historii znaczenia klasy robotniczej z jej emancypacyjnymi aspiracjami. Na scenę wkraczał już jaskiniowy neoliberalizm, antykomunistyczne klisze wracały jako norma i niepodważalna oczywistość, nadchodziło zwycięstwo usankcjonowanego kapitalistycznego egoizmu w miejsce ideałów wspólnoty i dobra publicznego. Zobaczyliśmy społeczeństwo w jego pełnej krasie, rozedrgane i rozsądne, uważne, potężne i solidarne, poszukujące godności i wolności w tym samym momencie historii, kiedy przywódczyni Wielkiej Brytanii wygłaszała swoim stanowczym tonem, że społeczeństwo nie istnieje, bo nikt go nigdy nie widział. Solidarność lat 1980-1981 uosabiała pewien rodzaj samosprzecznego projektu politycznego: zderzenie utopii z pragmatyzmem, rewolucyjnej energii z imperatywem samoograniczenia się, ograniczania roli radykałów z nieustannym poszerzaniem horyzontu postulatów, ostrożności wobec geopolitycznych uwarunkowań z równoczesnym stałym i potęgującym się naruszaniem status quo regionu. To wszystko bez przemocy. Miało to widowisko dwóch antagonistycznych aktorów: społeczeństwo i władzę, oba światy po doświadczeniach Poznania ’56, krwawego powstania węgierskiej jesieni i Praskiej Wiosny, tragedii na Wybrzeżu w 1970 r., brutalnych pacyfikacji po protestach w 1976 r. – doprowadziły do tego, że nie polała się krew, a rozmawiano przy stole. Ziszczał się, jak się wydawało do grudnia 1981 r., sen o tym, że „warto rozmawiać”, że człowiek nie musi strzelać do drugiego człowieka, że władza może ustąpić, nie ustępując. Oczywiście fakt, że gigantyczny ruch społeczny przyjął formalnie osobowość związku zawodowego był rozwiązaniem pełnym mankamentów: to był za ciasny uniform, co chwila gdzieś pękał szew, aspiracje Solidarności wykraczały daleko poza walkę o prawa pracownicze; to był równocześnie ruch o determinacji partii narodowowyzwoleńczej, z wszystkimi tego negatywnymi konotacjami. Socjalistyczny w treści, narodowy w formie. A jak narodowy, to oczywiście natychmiast z nacjonalistycznym, religianckim sznytem – choć trzeba przyznać, że skutecznie kontrolowanym przez kierownictwo związku przez owe niecałe półtora roku karnawału. Ten karnawał, z racji gospodarczej zapaści, miał swój immanentny post. „Marsze głodowe” nie pozwoliły zapomnieć, że wolnościowo-równościowa euforia nie była jedyną