Spacer z filozofem

Spacer z filozofem

Jest coś dziecinnego w umawianiu się na dworze. W piciu nad rzeką, jedzeniu na ławce. Dyskusjach w drodze na most i z powrotem. We wspólnych zakupach i czekaniu pod sklepem. Ale robimy tak! Chociaż mamy 40, 50, 60 lat. Lepiej się spotykać w maskach i na wietrze, niż nie spotykać się wcale.

Już świętowaliśmy kilka urodzin nad rzeką. Obrus na bruku trzymały dwie cegły, grzecznie się nie unosił ciężki sernik. Kieliszki wyjęliśmy prosto z pudełka. Takie urodziny są krótkie, grożą przeziębieniem, nam, chowanym przy sztucznym świetle, przycupniętym z laptopem przy kaloryferach. Ale skończyło się! Teraz każdy jeden to perypatetyk. Każdy łazi w ruskiej czapie, rękawiczkach syna, ciepłych majtach i wszystkim, co może się zmieścić pod spodniami, skoro np. odbywamy seminarium pod gołym niebem, zaczyna się mżawka i wszyscy gwałtownie tracą na inteligencji.

Umawiamy się, żeby pogadać czy żeby przekazać jakiś przedmiot – książkę albo klucze, przecier pomidorowy albo zacerowany sweter, maść albo receptę. Tamtego dnia umówiłam się z Dorotą na przekazanie wazonu, bo była okazja, spadki, sale, Black FridayCyber Monday, i w ogóle szał na kortach, bo wiadomo – ludzi w Polsce umarło tyle, co na wojnie – a człowiek smutny niewiele kupuje.

Miętowy wazon potrzebował wkładu, więc Dorota powiedziała, że postawi mi kwiaty. Podczas spaceru na plac Solny, gdzie marzną kwiaciarki, towarzyszył nam jej mąż – filozof. Upatrzyłam tulipany z czerwonymi dziobami, ale wtedy filozof poradził porzucić chybioną ścieżkę i wybrać hiacynty – z powodów literackich, a ściślej mówiąc, mitologicznych.

– Hiacynt był nieziemskiej urody młodzieńcem – zaczął mój mentor – i wielu się w nim kochało. Przede wszystkim zaś był nasz wytworniś kochankiem Apolla, który uczył go strzelać z łuku i grać na cytrze. Jednak i Zefir, bóg wiatru zachodniego, zapragnął posiąść ciało ślicznego Hiacynta. Ten jednak miał serce zajęte. Urażony, zazdrosny Zefir tak skierował dysk rzucony przez Apolla, że zranił śmiertelnie młodzieńca. Z jego krwi zaś wyrósł ten wspaniały kwiat – hiacynt.

Spojrzałam na Dorotę, która już uwijała się przy hiacyntach. Czy obezwładniona mitem, czy wprawiona w filozoficznych zakupach, czy też dlatego, że wolała te kwiaty od pospolitych tulipanów – nie wiadomo. Też zażądałam hiacyntów. Ale traf chciał, że obok, w plastikowym wiaderku, piekliły się narcyzy (vel żonkile). – To kwiat, który lubi samotność – mój mentor naciągnął kaszkiet na czoło. – Ludzie kojarzą słowo narcyz z urodą, ale pochodzi od greckiego narke, które oznaczało uczucie odrętwienia i otępiałość. Istnieją różne wariacje popularnego mitu: w jednej z nich Narcyz miał siostrę bliźniaczkę – kochał ją namiętnie i kazirodczo. Dziewczyna umarła przedwcześnie, a oszalały ze smutku Narcyz wypatrywał jej rysów twarzy we własnym odbiciu, które przywoływał pochylony nad źródełkiem.

Ledwie odeszliśmy od kwiaciarek w stronę piekarni, gdzie dawali też barszczyk na wynos, już filozof rozwijał kolejne ze swoich erudycyjnych skojarzeń, a ja – obładowana kwiatami, książkami, bułkami – notowałam w telefonie co lepsze tytuły, adresy bibliograficzne, ścinki wierszy, sceny z filmów, ułamki mitów, francuskie nazwiska – i co chwilę coś mi spadało na covidowy chodnik. Coś odkażałam, coś wycierałam, coś jadłam. Po kwadransie poplamiona barszczem zrozumiałam, że podczas spacerów z filozofem nic nie jest niewinne – rzeczy mają swoje konotacje, konteksty, podwójne znaczenia. I że jak byłam mała i wracałam z podwórka uświniona, to nie dlatego, że nie szanowałam trudno dostępnej niemieckiej chemii – inaczej po prostu się nie dało.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy