Olaf Scholz uchodzi za pierwszego kandydata na następcę Martina Schulza Korespondencja z Berlina Hamburg, 30 października. Olaf Scholz siedzi w swoim biurze w alei Kurta Schumachera i ostrzy ołówek. W Berlinie negocjatorzy z CDU, FDP i Zielonych właśnie zaczynają rozmawiać o przyszłej koalicji. Pierwsze konsultacje przebiegają pomyślnie, niemal cały naród – łącznie z burmistrzem Hamburga – jest przekonany, że Jamajka dojdzie do skutku. Miesiąc wcześniej jego partia SPD poniosła historyczną klęskę w wyborach do Bundestagu. Jednak już trzy tygodnie później mogła się pochwalić spektakularnym zwycięstwem w Dolnej Saksonii. I mimo że twarzą sukcesu był już nie szef partii Martin Schulz, lecz premier Stephan Weil, przewodniczący SPD był przekonany, że wygrana w Hanowerze przyniesie lepsze notowania i podbuduje kruszący się elektorat. Tak się nie stało. Toteż na zjeździe socjaldemokratów w połowie grudnia Schulz próbował poderwać towarzyszy do walki. – Nie musimy rządzić za wszelką cenę, ale też nie musimy za wszelką cenę nie rządzić! – krzyczał, próbując przekonać członków partii do Wielkiej Koalicji, którą jeszcze kilka tygodni wcześniej kategorycznie odrzucał. Wykonanie takiego szpagatu sprawiło, że wspierająca go najsilniej młodzieżówka SPD zaczęła się od niego odwracać. Wrześniowa klęska nie mogła nie wywołać w partii sporu o przyszłość. Sporu, który bynajmniej nie ograniczał się do pytania, kto będzie następnym kandydatem SPD na kanclerza. Zanim szef FDP Christian Lindner zerwał rozmowy z CDU i Zielonymi, Schulz i jego koledzy już się oswoili z myślą o byciu w opozycji i żmudnym odnawianiu partii. Do tych odnowicieli należał także Olaf Scholz, który owego październikowego popołudnia sporządził ostrym ołówkiem analizę sytuacji SPD. Kraj nadziei Scholz jest jednym z głównych kandydatów na następcę Schulza. Przed wyborami w Dolnej Saksonii należał w SPD do gatunku zagrożonego wymarciem – do zwycięzców. Po tym jak w 2011 r. zdobył dla SPD w Hamburgu absolutną większość, lewica fetowała go jako człowieka, który potrafi wskrzesić swoją partię. Czczono go wtedy podobnie jak Schulza rok temu, on jednak studził emocje, skupił się na pracy i w kolejnych wyborach w 2015 r. zebrał dla SPD ponad 40% głosów. Natomiast pytania, czy jest wreszcie gotowy na większe wyzwania w Berlinie, 59-letni polityk wciąż przyjmuje z tym samym charakterystycznym uśmiechem, którym reaguje także na krytykę. – Mam zaszczyt być burmistrzem światowej metropolii, czystej, przyciągającej turystów i będącej w doskonałej sytuacji gospodarczej. Jestem zadowolony – wyznał na początku października w wywiadzie dla ARD. Niemniej jednak szef hamburskiej SPD doskonale wie, że ma na tyle silną pozycję, by być słyszanym w Berlinie i w całym kraju. W tym roku nie tylko napisał elaborat o przyszłości swojej partii, lecz także opublikował książkę „Hoffnungsland” („Kraj nadziei”), zaadresowaną głównie do zawiedzionych wyborców SPD. Scholz snuje w niej wizję wielokulturowego państwa, łączącego nowoczesność ze sprawiedliwością społeczną. Nie analizuje porażki, nie wbija szpil w socjaldemokratyczne serca – próbuje dodać otuchy. Usiłuje wytłumaczyć, że przyszłość może być tylko lepsza mimo postępującej globalizacji. Burmistrz Hamburga wyraźnie zaznacza, że nie chce opuścić swojego miasta, bo jego plany sięgają 2030 r. Skrzętnie jednak pomija fakt, że do tego czasu jeszcze co najmniej dwukrotnie musiałby się poddać ocenie wyborców. Tajemnica sukcesu Scholza tkwi najpewniej właśnie w tym połączeniu skromności i stanowczości. Natomiast w wywiadach wiceprezes SPD sprawia wrażenie, jakby nic na świecie nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Na pytania odpowiada nieodmiennie spokojnie, chłodno i merytorycznie. Niektórzy się zastanawiają, czy to jeszcze kalkulacja, czy już brak talentu medialnego. Nie brakuje także głosów, że Scholz to Schlaftablette (tabletka nasenna), co zamyka mu drogę na większą scenę. Rozsądek wszakże podpowiada, że poszerza swój elektorat ten, kto łagodzi przekaz, kto stara się wyborców do siebie nie zniechęcać. Gdyby Scholz był tylko nudny, nie wygrywałby kolejnych wyborów. Burmistrz Hamburga nie jest przywiązany do blichtru, z drugiej strony swoją ostatnią ofensywą publicystyczną sam mianował się kandydatem na wyższe stanowiska. Chcąc nie chcąc, zgłosił ambicje, wystawiając się na zainteresowanie ogółu. Pilne pytania – No ale jeśli nie on, to kto? – pyta Armin Lehmann, redaktor stołecznego dziennika „Tagesspiegel”, nie kryjąc sympatii dla