Spięcie między Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem o krzesło w Brukseli było dotychczas symbolem sporu o to, kto prowadzi politykę zagraniczną – prezydent czy rząd. W świetle konstytucji, której strażnikiem notabene ma być prezydent, nie ma wątpliwości. Za politykę zagraniczną odpowiada rząd. Kompetencje prezydenta w tym zakresie są ściśle określone. To on np. mianuje ambasadorów i on przyjmuje listy uwierzytelniające od ambasadorów obcych, ratyfikuje umowy międzynarodowe i niewiele więcej. Ale generalnie za politykę zagraniczną odpowiada rząd, rząd też ją prowadzi. Ma do tego ministra „właściwego w sprawach zagranicznych” i podległy mu urząd: Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Prezydent w polityce zagranicznej ma współdziałać z rządem. Przed uchwaleniem konstytucji w 1997 r., uprawnienia prezydenta z mocy tzw. małej konstytucji były tu większe. Stanowisko ministra spraw zagranicznych (podobnie jak ministra obrony narodowej i ministra spraw wewnętrznych) obsadzane było w uzgodnieniu z prezydentem i zdarzało się, że premier był z innej opcji politycznej, a minister spraw zagranicznych z innej – tej samej co prezydent. Dość przypomnieć, że w rządzie SLD-PSL ministrem spraw zagranicznych przy premierze Oleksym był Władysław Bartoszewski, a ministrem spraw wewnętrznych – Andrzej Milczanowski. Brzmi to dziś, delikatnie mówiąc, dziwacznie, żeby nie powiedzieć schizofrenicznie, ale tak było. Mamy jednak inną konstytucję i to właśnie na jej straży stoi dziś prezydent Andrzej Duda. Może przesadziłem z tym stoi: stać ma obowiązek. Spór między rządem a prezydentem w kluczowych dla Polski sprawach polityki zagranicznej, nawiasem mówiąc, toczony głównie w mediach, bo pan prezydent nie jest łaskaw spotkać się z rządem ani panią premier, godzi w polską rację stanu. Pan prezydent chce pokazać, że ma własną wizję polityki zagranicznej i właśnie postanowił, nie oglądając się na rząd ani uprawnienia konstytucyjne, wprowadzać ją w życie. Jego inicjatywa, aby zmienić formułę rozmów o sytuacji na Ukrainie i dołączyć Polskę do udziału w tych rozmowach, obok Niemiec, Francji i Ukrainy, zaskoczyła nie tylko rządy w Berlinie, Paryżu czy Kijowie, ale przede wszystkim rząd w Warszawie. Na inicjatywę tę zareagował prezydent Poroszenko, który stwierdził, że nie widzi potrzeby zmiany dotychczasowej formuły. Krótko mówiąc, powiedział, że Polska do rozmów z Francją i Niemcami mu niepotrzebna. Innymi słowy, prezydent się wygłupił. Szkoda. Ten debiut w polityce europejskiej prezydentowi Dudzie się nie udał. Pokazał, że jest politykiem niedoświadczonym, nieznającym elementarnych reguł polityki zagranicznej i dyplomacji. Zanim z taką inicjatywą się wystąpi, po pierwsze, uzgadnia się ją z urzędującym premierem i ministrem spraw zagranicznych. Po drugie, kanałami dyplomatycznymi sonduje się, jak taka propozycja może zostać przyjęta. Jeżeli nie ma szans powodzenia, nie ogłasza się jej, a dyplomacja pracuje nad tym, by szanse inicjatywy były większe. Było to zadanie dla ambasadorów w Berlinie, Paryżu i Kijowie, a może także w Waszyngtonie i przy Unii Europejskiej. Ale, jak widać, prezydentowi Dudzie do uprawiania polityki zagranicznej nie jest potrzebne ani MSZ, ani cała sieć placówek dyplomatycznych. Wystarczy mu, zdaje się, równie jak on doświadczony w polityce zagranicznej kolega Szczerski. Poza tym w świat poszedł sygnał, że Polska nie ma jednej polityki zagranicznej, co innego mówi prezydent, co innego rząd. Efekt jest jeden: będą się z nami mniej liczyć w Europie i w świecie. Można próbować się pocieszać, że będzie tak tylko w okresie przejściowym, do jesiennych wyborów, po których nie będzie już rozdźwięku między prezydentem a PiS-owskim rządem. Otóż niekoniecznie. Wprawdzie wszystko na to wskazuje, że PiS wybory wygra, ale czy z taką przewagą, że będzie mogło tworzyć większościowy rząd? A czy nie mając większości, zdecyduje się na wariant z 2005 r.? Czarno widzę kohabitację prezydenta Dudy z rządem innym niż PiS-owski. I mocno bym współczuł takiemu rządowi. A jak stałe awantury na linii prezydent-rząd wpłynęłyby na pozycję Polski w świecie? Ale nawet gdy będzie rząd PiS z panią Szydło na czele i z Jarosławem Kaczyńskim na tylnym fotelu, czy nie będzie napięć między Kancelarią Prezydenta, obsadzoną przez ludzi z ambicjami i odwrotnie do nich proporcjonalnym doświadczeniem, a rządem, zwłaszcza ministrem spraw zagranicznych? Nawet wtedy będziemy mieli dwa ośrodki polityki zagranicznej: prezydencki i rządowy. Nawet jeśli oba będą realizować te same ogólnie zakreślone hasła, tak samo dążąc do jakiejś urojonej mocarstwowej pozycji i oddziaływania z niej na Unię Europejską, NATO, sąsiadów i Bóg wie kogo jeszcze. MSZ
Tagi:
Jan Widacki









