Starsi panowie odchodzą

Kuchnia polska

Kiedyś lubiłem chodzić na cmentarze w dniu Święta Zmarłych. Podobał mi się nastrój tego dnia, jego widowiskowość z kwiatami i tysiącami świateł, ludzka krzątanina wokół zmarłych mająca w sobie coś z prawdziwego święta.
Dzisiaj lubię ten dzień znacznie mniej, lecz wcale nie dlatego, aby był on mniej barwny, tłumny i uroczysty, a nawet nie dlatego, abym patrzył nań dzisiaj z innej perspektywy, a więc już nie odległego widza, lecz człowieka coraz bardziej zainteresowanego cmentarnymi obyczajami.
Wydaje mi się jednak po prostu – chociaż zapewne nie przyznajemy się do tego – że zmianie ulega coraz wyraźniej historyczna i obyczajowa relacja pomiędzy tymi, o których przypominają cmentarne kwatery, a tymi, którzy je odwiedzają. Nie chodzi tu oczywiście o stosunek do najbliższych, niedawno zmarłych, bezpośredni i rodzinny, ale o poczucie społecznej ciągłości.
Cmentarze, zwłaszcza stare, takie jak na przykład warszawski cmentarz Powązkowski, są rodzajem miast (o czym mówi zresztą sam wyraz „nekropolia”), w których dokładnie odróżnić można biednych i bogatych, pysznych i poniżonych, ale gdzie także w inskrypcjach nagrobnych wyryty jest określony świat wartości wyższych, prestiżowych, duchowych czy obywatelskich, jakimi rządziły się te miasta. I w tej właśnie dziedzinie, jak sądzę, pojawia się teraz jakaś rysa mówiąca o braku ciągłości. Ulatnia się coś więcej niż tylko krótka ludzka obecność. Miasto-nekropolia staje się wykopaliskiem pojęć.
W tym roku, 2003, odeszło kilku moich bliższych lub dalszych znajomych i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Odeszli ludzie starsi, często już schorowani, którzy przeżyli tyle mniej więcej, ile nam wszystkim się należy, zanim inżynieria genetyczna nie zafunduje nam średniego życia na 100 lub 120 lat, powodując tym potworne zamieszanie, jeśli nie wręcz katastrofę ludnościową i społeczną. Kiedy jednak myślę o ich odejściu, za każdym razem przyłapuję się na tym, że jest to zarazem zamknięcie jakiegoś rozdziału, jakiegoś wątku, dla którego trudno jest dzisiaj nie tylko o kontynuację, ale nawet o zrozumienie. I to mnie nieco zasmuca podczas zaduszkowych uroczystości.
Na samym początku roku odszedł Kazimierz Dejmek. Jego wielki cień unosił się nad teatrem polskim przez ostatnie półwiecze. Był wielkim obecnym, gdy w latach 50. tworzył łódzki Teatr Nowy albo gdy dziesięć lat później w Teatrze Wielkim budował „Dziady”. I był wielkim nieobecnym, gdy koniunktury polityczne oddaliły go od kraju. Po śmierci Dejmka pojawiło się sporo artykułów, niektóre z nich rzetelnie przenikliwe, ale kto dzisiaj tak naprawdę stara się kontynuować teatr Dejmka, a więc, co tu mówić, teatr społeczny, w którym ważniejszy jest dialog z widownią niż cyzelowanie scenicznej formy lub psychoanaliza postaci?
Dejmek nie wziął się znikąd, jego dziedzictwo sięgało Leona Schillera, teatru społecznego Osterwy, później nawet ludowych jasełek, które też przecież były adresowanym do widza moralitetem. Czy ktoś jednak idzie dzisiaj w ślady Dejmka, czy też na nim urywa się już ten wątek?
Umarł w tym roku Stanisław Bębenek. Nie był postacią głośną, chociaż kierował wieloma ważnymi instytucjami, był kiedyś dyrektorem programowym telewizji, prezesem PIW-u i Czytelnika. Pochodził z bardzo biednej chłopskiej rodziny, ale opowiadał mi, że kiedy jego dzieci szły na wyższe uczelnie, nie korzystały z „punktów za pochodzenie”, bo ich ojciec był już inteligentem. Był nim naprawdę. Jeśli myślę więc o tym zamazywanym dzisiaj wstydliwie wielkim ruchu, jakim w Polsce Ludowej był awans społeczny klas upośledzonych, przed oczyma staje mi Staś Bębenek. I nie dziwię się mu, kiedy cieszył się z otwarcia w 1994 r. „Wiadomości Kulturalnych”, ponieważ, jak mówił, jest „złakniony lewicowego słowa”. Kto dziś operuje takimi pojęciami? Bez takich jednak ludzi jak Bębenek nie da się zrozumieć nie tylko, czym był PRL w swoich najlepszych cechach, ale i czasów dzisiejszych.
Lecz wątek się urywa, awans społeczny stygnie, historię wywraca się do góry nogami.
Umarł Andrzej Ziemilski, pisarz, socjolog, instruktor sportowy, narciarz. Tak mniej więcej jąkano się w jego nekrologach, nie bardzo wiedząc, jak go zakwalifikować. Nie zawsze się lubiliśmy, kiedyś napisałem o nim coś prześmiewczego, nie pamiętam już nawet co, na co on, impetyk, zareagował po ułańsku. Ale w mojej pamięci Ziemilski zamyka jakoś dzieje tej dziwnej formacji inteligenckich socjalistów w rodzaju Jana Strzeleckiego czy Marcina Czerwińskiego, którzy nie afiszowali się ze swoim socjalizmem, wiedzieli wszystko lub prawie wszystko o rzeczywistości, w której żyli – Ziemilski był lwowianinem, wypędzonym ze Lwowa – ale jednak z ogólnego rachunku świata wychodził im socjalizm jako forma humanizmu stosowna dla naszych czasów. Czytam dziś żałosne często próby „redefiniowania lewicowości”, która jeszcze niedawno chodziła po prostu po mieście.
Ale wątek się chyba urwał, nie wiadomo, jak go powiązać.
Odszedł Antoni, „Kazio” Marianowicz, pisarz. Zdążyłem jeszcze napisać tu o jego ostatniej książce „Wyciąg na szklaną górę”, a on zdążył to przeczytać. Ale już wtedy pisałem, że należy on do ginącej resztki tradycyjnej polskiej inteligencji, która czyta książki, pisze listy i odpisuje na listy, ma „kawiarniane” – jak mawiano kiedyś ze zgrozą – poczucie humoru, utrzymuje stosunki towarzyskie, ale potrafi także „wymówić dom” komuś, kto zachowuje się niegodnie lub po prostu niestosownie.
Co z tego zostało?
Umarł niedawno Zbigniew Lengren, rysownik i satyryk. Swoją rolę satyryka Lengren traktował aż nazbyt dosłownie i uważał za swój obowiązek każdą, nawet najbardziej błahą rozmowę kończyć dowcipną puentą, co często było przesadą. Ale przez wiele, wiele lat kiedy brało się do ręki „Przekrój” na ostatniej stronie czekał na nas „Profesor Filutek”, figurka, którą wymyślił Lengren nie po to, aby jej rękami „burzyć trony”, ale wywołać uśmiech, bo Lengren był w istocie łagodny i przyjazny. „Profesor Filutek” zmarł wcześniej niż jego autor, nowy „Przekrój” uznał go bowiem za starocie, tak jak i całą ostatnią, często najlepszą stronę tego pisma.
Tu zerwanie się wątku nie wymaga komentarza. U mnie w Łomiankach zawalił się właśnie do reszty śliczny klasycystyczny kościółek, ponieważ obok parafia wybudowała wielką kościelną landarę. Zupełnie jakby proboszczem w tej parafii był pan Najsztub.
Nie o to chodzi, że starsi panowie odchodzą, bo tak być musi. Nawet nie o to, że przemija postać świata. Ale o to, że palimy świeczki czemuś, w co obawiam się, że przestajemy wierzyć.

 

 

Wydanie: 2003, 44/2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy