Steve wizjoner

Steve wizjoner

Prezes Apple’a jako jeden z pierwszych zrozumiał, że elektroniki użytkowej nie mogą projektować inżynierowie. Steve Jobs opuszcza drugą co do wartości firmę na świecie, mającą zapas gotówki wystarczający do wykupienia Goldman Sachs albo Bank of America. Apple jest warte więcej niż to, co większość krajów produkuje przez rok. Z 348 mld dol. kapitalizacji na liście PKB znalazłoby się na 30. miejscu, po Afryce Południowej, a przed Tajlandią. Z czynnego życia zawodowego odchodzi wizjoner, który wywrócił do góry nogami modele biznesowe branży elektronicznej. Geniusz, który wzrokiem sięgał dalej niż wszyscy inni – po premierze iPhone’a mówił, że jego firma jest tak daleko przed konkurencją, że nawet jeśli przez pięć lat nie będą nic robić, to i tak będą na czasie. I miał rację, bo nawet dziś wielu nie jest tam, gdzie Apple było wtedy. Pracoholik, który z gorliwością czekisty był w stanie analizować każdy kawałeczek działalności swojej firmy. Despota, który nie wahał się mieszać ludzi z błotem ani wyrzucać ich na bruk. Technohipis Urodził się w 1955 r. w San Francisco jako nieślubne dziecko studentki Joanne Simpson i wykładowcy nauk politycznych, Syryjczyka Abdulfattaha Johna Jandalego. W ultrakonserwatywnych realiach Ameryki lat 50. para bez ślubu zdecydowała się oddać dziecko do adopcji. Padło na niezamożne małżeństwo Paula i Clary Jobsów, co początkowo nie wzbudziło w pannie Simpson zadowolenia; Paul był maszynistą i nie skończył nawet szkoły średniej. Ostatecznie zgodziła się na adopcję pod jednym warunkiem – że wyślą syna do college’u. Fascynację elektroniką Steve przejawiał już w latach licealnych – uczęszczał na popołudniowe kursy organizowane przez Hewletta-Packarda w ich ośrodku badawczym w Palo Alto i nie zawahał się zadzwonić do samego Billa Hewletta, kiedy potrzebował części zapasowych do pracy domowej. Przy okazji załapał się na pracę wakacyjną. Kiedy miał 14 lat, poznał Steve’a Wozniaka, z którym później założył Apple’a. „Woz”, jak go wszyscy nazywali, był pięć lat starszy i ciągle dłubał przy elektronice. W młodym Jobsie znalazł kompana nie tylko od śrubokręta i scalaków, lecz także od niewybrednych dowcipów. Któregoś dnia wywiesili na ścianie liceum wielki środkowy palec. Zgodnie z obietnicą daną Joanne Simpson państwo Jobsowie oszczędności życia przeznaczyli na edukację Steve’a. Wybór padł na Reed College, szkołę prywatną, z której wyleciał przed Gwiazdką. Nie miał grosza przy duszy. Spał kątem u znajomych, bo nie miał pokoju w akademiku. Zbierał butelki po coli, żeby mieć na jedzenie. Co niedzielę szedł na drugi koniec miasta, aby zjeść darmowy obiad u wyznawców Kriszny. Po latach wspominał, że kochał ten czas. W Reed zaczął się interesować wschodnią filozofią. Pościł przez długie tygodnie, eksperymentował z LSD. Wbił sobie do głowy, że jeśli będzie jadł owoce, nie będzie musiał się myć. Kiedy zatrudnił się w Atari, przeniesiono go na nocną zmianę, bo śmierdział. Zamieszkał w hipisowskiej komunie, gdzie jadł tylko jabłka. W drodze do hipisowskiego oświecenia zaliczył Indie, skąd jednak wyjechał głęboko zawiedziony. Po latach wspominał: „To był pierwszy raz, kiedy dotarło do mnie, że być może Thomas Edison ulepszył świat bardziej niż Karol Marks”. Z braku lepszej nazwy Do komputerów z powrotem wkręcił go „Woz”, pokazując mu, co szykuje po pracy w domu. Steve przeczuwał, że komputer, który można zmieścić na biurku, ma szansę na powodzenie rynkowe. Zaczął namawiać „Woza”: „Nawet jeśli stracimy pieniądze, będziemy mieli firmę. Po raz pierwszy w życiu będziemy mieli firmę”. Apple’a założyli w 1976 r. Nazwę Jobs zaproponował jako tymczasową, dopóki nie wpadną na nic lepszego. Nie wpadli. Żeby zdobyć potrzebne pieniądze, jeden – Steve – sprzedał swojego volkswagena, drugi – kalkulator. To Jobs wymyślił, aby jabłko w logo było nadgryzione, żeby nie przypominało pomidora. Kiedy pokazali prototyp drugiego komputera inwestorowi Mike’owi Markkuli, ten powiedział: „Za dwa lata będziemy na liście Fortune 500. To początek nowego przemysłu. To się zdarza raz na dekadę”. Dostanie się na listę największych firm zajęło im ostatecznie cztery lata. Tak poważny biznes potrzebował zawodowego menedżera – wybór padł na Johna Sculleya z PepsiCo. Jobs postawił mu ultimatum: „Chcesz do końca życia sprzedawać słodzoną wodę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 35/2011

Kategorie: Media