Strach się bać

Strach się bać

Polskie kino horroru się chwyta – przed premierą „Pora mroku” Grupa młodych ludzi na wycieczce terenowym autem. Wesoło, gra muzyka. Cięcie. Zbliżenie twarzy tajemniczego mężczyzny bez jednego oka. Przerażona dziewczyna z zakrwawionym plastrem na czole. Seria przebitek: ktoś powieszony za ręce, tortury prądem, krew, krzyk, szamotanina, ucieczka, ludzie tonący w oszklonych akwariach. Strach. „Zobacz, jak odradza się zło”. Zapowiedź kolejnej „Piły”? Trzecia część „Hostelu”? A może to sam Freddy Krueger powraca w dziewiątym „Koszmarze z ulicy Wiązów”? Nie, to dostępny już w internecie zwiastun polskiego horroru „Pora mroku”, który w kwietniu wchodzi na nasze ekrany. Pierwszy polski horror z prawdziwego zdarzenia czy kolejna wyprawa z motyką na Słońce? Grzegorz Kuczeriszka, operator związany z branżą filmową od dwóch dekad (był autorem zdjęć m.in. do „Pożegnania jesieni” i „Egoistów” Mariusza Trelińskiego, obu części „Kilera” Juliusza Machulskiego, „Skazanego na bluesa” Jana Kidawy-Błońskiego, a także telewizyjnego serialu „Oficer”), jest albo artystycznym samobójcą, albo – jak sam twierdzi – znalazł dla siebie pustą niszę na naszym filmowym rynku. Samobójcą, ponieważ gatunek, za jaki się wziął – i to jako reżyserski debiutant – ma w Polsce fatalną historię, a na Zachodzie lata świetności już dawno za sobą, mimo że gdzieniegdzie pojawiają się głosy, że przeżywa renesans. A co do niszy… – Wybrałem horror, bo hołduję zasadzie „kręć takie filmy, jakie lubisz oglądać” – mówi Kuczeriszka w wywiadzie dla portalu Horror Online. – Horror był przedostatnią niszą w naszej kulawej kinematografii, którą można było wypełnić. Dodatkowo horror jest gatunkiem, w którym bardzo istotną rolę odgrywa obraz (inscenizacja, światło, ruch, ustawienie kamery itp.), a w tym akurat nie jestem zły. Dodatkowo jako widz mam świadomość, że w tej chwili w Polsce jest duże zapotrzebowanie na kino gatunkowe (w tym horror) i panuje przesyt komediami, tfu, romantycznymi – dodaje. I zaznacza, że na „Porę mroku” wydał tyle pieniędzy, ile w Ameryce wydają na kanapki dla ekipy w trakcie zdjęć. Te polskie realia nie mają jednak większego znaczenia, jeśli weźmie się pod uwagę, że budżet klasyka gatunku – „Martwego zła” Sama Raimiego z 1981 r. – też był marny, a mimo to film, w którym obcięte dłonie nadal żyły, osiągnął spory sukces. Treść „Pory mroku” jest banalna, jak na porządny horror przystało (w końcu chodzi głównie o to, żeby się bać): dwie dziewczyny i dwóch chłopaków wyruszają do opuszczonej fabryki na Dolnym Śląsku, gdzie rok wcześniej zaginął brat jednej z uczestniczek tej wyprawy. W pobliżu znajduje się szpital psychiatryczny, gdzie w charakterze asystentów pracuje młodzież oddelegowana tam z poprawczaka. Wątek miłosny, który się pojawia, nie ma większego znaczenia, wkrótce bowiem bohaterowie stają się świadkami przerażających scen: w fabryce przeprowadzane są budzące grozę eksperymenty. Wiadomo tylko tyle, że w czasie wojny to samo robili tam zafascynowani okultyzmem naziści. Wygląda to na amerykańską kliszę, zwykłą sztampę, do której przyzwyczaili nas twórcy horrorów – zawsze jest jakieś opuszczone miejsce, mroczne moce, szaleniec z piłą mechaniczną w ręku, krwawe jatki, przerażeni „zwykli ludzie” i jeden bohater, który być może wyjdzie z tego cało. Dobrze to znamy. Jednocześnie trzeba pamiętać, że taki horror jak „Lśnienie” Stanleya Kubricka z 1980 r. (z genialnym w tym filmie Jackiem Nicholsonem) to perełka w morzu gorzej lub lepiej zrealizowanych produkcji popularnych. I właśnie o to „gorzej lub lepiej” chodzi, o jakość, która sprawia, że także kino rozrywkowe może być magiczne albo przynajmniej uwodzić dobrze wykonaną robotą. Kuczeriszka wierzy, że to mu się udało. Tymczasem jeśli chodzi o filmową popkulturę, w Polsce jest zdecydowanie gorzej niż lepiej – rynek jest wąski, tradycji właściwie nie ma, a samo naśladowanie Hollywoodu to za mało. Przygoda z kinem sensacyjnym zakończyła się w zasadzie na pierwszych „Psach” Władysława Pasikowskiego, potem szło to coraz marniej. Komedie romantyczne w wykonaniu polskich twórców na odległość zalatują tandetą, choć widzowie wciąż wystawiają im pozytywne recenzje. Kino fantasy umarło po fatalnym „Wiedźminie” Marka Brodzkiego z 2001 r., a o produkcjach katastroficznych czy science fiction możemy tylko pomarzyć; na rozmach finansowy, a zwłaszcza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2008, 2008

Kategorie: Kultura