Strażak w opałach

Strażak w opałach

Jadąc do pożaru, Jacek Rozonka o mało nie spłonął żywcem. Teraz prokuratura grozi mu więzieniem Dobrze pamiętam 30 września zeszłego roku. To był taki paskudny, jesienny dzień. Cały czas lało, na ulicach leżało pełno mokrych liści – wspomina kpt. Dariusz Wiśniewski, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 2 Państwowej Straży Pożarnej w Bydgoszczy. Ok. godz. 18 na numer alarmowy zadzwonił jakiś mężczyzna: – Pali się samochód przy drodze! Tuż pod Bydgoszczą! Na trasie na Strzelce! – krzyczał w słuchawkę. Już po kilku minutach na sygnale do pożaru ruszyło trzech strażaków: Marcin Kosiedowski, dowódca drużyny, oraz dwóch Jacków: Godlewski i Rozonka. 12-tonowym renault kierował, jak zwykle, 29-letni Rozonka – postawny mężczyzna, urodzony strażak. – Sprawny, opanowany. Choć pracował tylko siedem lat, szybko zdobył duże doświadczenie. Można mu było powierzyć każde zadanie. A już za kierownicą naszych wozów strażackich nie miał sobie równych w jednostce, bo cały czas równolegle pracował w firmie transportowej jako kierowca ciężarówek – chwali kpt. Wiśniewski. Wpadł w poślizg Ujechali może 2 km i znaleźli się na wąskiej ulicy, dobrze znanej tamtejszym kierowcom. – Ja też wiedziałem, że po deszczu ten odcinek zmienia się niemal w taflę lodu, więc zwolniłem do 50 km na godzinę. Wkrótce na przeciwnym pasie zobaczyłem nadjeżdżającą ciężarówkę z przyczepą. Żeby wyminąć ją naszym szerokim renault, musiałem jeszcze trochę wyhamować. Wtedy wóz wpadł w poślizg. Straciłem panowanie. I uderzyliśmy w drzewo. Samochód od razu stanął w ogniu – wspomina Jacek Rozonka. Koledzy natychmiast wyskoczyli na zewnątrz: Kosiedowski tylko lekko potłuczony, Godlewski ze złamaną ręką. Natomiast Rozonka nie mógł się ruszyć. Jego lewa noga została zakleszczona między drążkiem kierownicy a drzwiami. – O mało nie spłonąłem żywcem, bo nie można było uruchomić autopompy. Na szczęście Jacek przynosił od innych kierowców małe gaśnice samochodowe i zacząłem gasić sam siebie – relacjonuje strażak. Wielki huk W tym samym czasie Kosiedowski próbował uwolnić uwięzionego kolegę, przecinając z boku pogiętą karoserię. Szło to jednak bardzo opornie, a wóz strażacki mógł eksplodować w każdym momencie. Gdy tylko udało się lekko oswobodzić zakleszczoną nogę, dowódca wspiął się na płonącą szoferkę i górą, przez otwór po przedniej szybie, z największym wysiłkiem wyszarpnął poparzonego kierowcę. Zrobił to dosłownie w ostatniej chwili. Chwilę później w szoferce wybuchły butle ze sprężonym powietrzem. Gdyby strażak był jeszcze w środku, zginąłby na miejscu. Rozonka w karetce zdążył jeszcze poprosić o środki przeciwbólowe i stracił przytomność. Nie zauważył więc, że jego dowódca, twardy i bardzo opanowany Marcin Kosiedowski, siedzi niedaleko i płacze jak dziecko. – Ja też byłem zszokowany. Pracuję w straży już 19 lat, a jeszcze nie widziałem ani strażaka, ani wozu strażackiego w takim stanie – twierdzi kpt. Wiśniewski. Na krawędzi życia W bydgoskim szpitalu panu Jackowi mogli tylko amputować lewą nogę powyżej kolana. Poparzeniami prawie połowy ciała zajęto się już w ośrodku leczenia ciężkich oparzeń w Gryficach. Stan pacjenta był tak zły, że lekarze zgodzili się wyłącznie na transport samolotem. Pierwszych przeszczepów skóry Jacek Rozonka w ogóle nie pamięta. Lekarze utrzymywali go w pełnej śpiączce aż do 17 października, bo nie zniósłby szoku bólowego. – Leżał nieprzytomny, całkiem zabandażowany, pod respiratorami na intensywnej terapii. Nie wiadomo było, czy przeżyje. W połowie października poparzonego strażaka zaczęto powoli wybudzać. Pełną świadomość odzyskał dopiero prawie miesiąc później. I był to okropny powrót do rzeczywistości, bo przy zmianie opatrunków od razu zauważył, że nie ma lewej nogi. – Przeżyłem prawdziwy szok. Czy warto żyć? Jak pracować bez nogi? – biłem się z myślami. Ale w końcu pogodziłem się z losem. Jakoś trzeba żyć dalej. Nawet nie dla siebie. Dla żony, a zwłaszcza dla syna – mówi pan Jacek. Trzyletni Szymek pierwszy raz zobaczył tatę po wypadku dopiero w Wigilię. – Położył się na nim. Przytulił mocno. I nie chciał zejść. A wtedy jeszcze bolał męża nawet lekki dotyk. Jednak nic nie powiedział. Obaj byli tacy szczęśliwi – wspomina wzruszającą scenę Sylwia Rozonka.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2005, 2005

Kategorie: Reportaż