Świeckość to normalność

Świeckość to normalność

fot. Archiwum prywatne

Teraz już nikt nie udaje, że istnieje rozdział rzeczywistości politycznej i kościelnej Adam Jaśkow – prezes Zarządu Stowarzyszenia Wszechnicy Oświeceniowo-Racjonalistycznej. Ostatnio bezpartyjny, a nieco wcześniej członek założyciel partii Razem. Członek założyciel SLD, przedtem w Socjaldemokracji RP. Współpracownik Andrzeja Urbańczyka, członek gabinetu politycznego premiera Leszka Millera. Koordynator Krakowskiego Centrum im. Ignacego Daszyńskiego. Współfundator i wiceprezes zarządu Fundacji na rzecz Socjalnej Demokracji – reaktywacja.soc. Absolwent dziennikarstwa i nauk politycznych UJ, pracował w mediach, polityce, nieruchomościach. Teraz w spółce miejskiej. Oprócz tego robi inne rzeczy, wszystkie świeckie. Ateista. Czy Polak to katolik? – Polacy to w większości tzw. katolicy kulturowi. Pielęgnują tradycje. Jednak w życiu prywatnym i społecznym nie kierują się nauką Kościoła. Jest u nas za to praktyka udawania, że ona w jakikolwiek sposób przystaje do rzeczywistości i że z jej pomocą da się zrozumieć rzeczywistość. To bzdura. W udawaniu katolicyzmu jesteśmy mistrzami świata. – Sądząc po tym, jak funkcjonuje polski Kościół, jestem gotów pójść o zakład, że połowa biskupów to ateiści. To ludzie, którzy wybrali po prostu taką ścieżkę kariery. Są doskonale amoralni w tym, co mówią. Najwięcej rozwodników jest wśród parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości. Zupełnie jednak nie przeszkadza im to dla władzy posługiwać się kościelną legitymacją. Ta w Polsce wciąż jest użyteczna, ponieważ – w przeciwieństwie do większości krajów europejskich – my nigdy nie przeszliśmy przez transformację oświeceniową. Oświecenie powoduje, że religia traci możliwość legitymizacji polityki. – Lud zapewnia legitymację władzy. Inna nie jest już potrzebna. Nie trzeba jej szukać. Do tego jesteśmy społeczeństwem, które nie wyszło z XIX w., z feudalizmu. Widać to choćby w naszym stosunku do siebie, we wszechobecnych realiach folwarcznych. W tym, że kiedy nawiązujemy relacje z innymi, liczy się dla nas nie równość, ale określenie hierarchii. Nie wiem, czy to nie jest raczej tak, że część społeczeństwa nie wyszła z XIX w. – Problem jest głębszy. Nawet ci, którzy na pierwszy rzut oka zachowują się tak, jakby mieli to przepracowane, w realnym działaniu też odtwarzają relacje folwarczne. W rozmowie wydaje się, że możliwa jest współpraca i równość. Kiedy zaczynamy coś robić, natychmiast powstaje hierarchia. Rozmowa bez definicji Mam wrażenie, że folwark tłumaczy również polskie postrzeganie relacji międzynarodowych. Przecież te koncepcje Międzymorza, Trójmorza są hierarchiczne. Polska jest w nich jak pan na folwarku. Tylko pań­szczyznę odrabiają inne kraje, a nie chłopi. – Wszystkie te koncepcje są dominacyjne. Polak jest w nich lepszym panem od innych panów. Może kiedyś dało się tak koegzystować, ale od tamtego czasu zmienił się świat, zmieniły reguły gry. Jest to całkowite zaprzeczenie idei stojących za powstaniem Unii Europejskiej, która jest niezakończonym, ale fantastycznym projektem społeczno-politycznym. Równościowym, opartym na tym, że ludzie próbują się ze sobą dogadywać, razem definiować wspólne dobro. To rewolucyjna sprawa, z którą, jak widać, mamy problem. Nie rozumiemy – i nie rozumieją tego euroentuzjaści – że ona przede wszystkim potrzebuje równości. W społeczeństwach hierarchicznych, gdzie dysproporcje są duże, brakuje wzajemnego szacunku i otwartości na innych, nie da się zbudować wspólnego języka. A bez wspólnego języka nie da się dogadywać i współpracować. Myślisz, że społeczeństwo, które nie przeszło oświecenia, może racjonalnie rozmawiać? – Problem jest taki, że my nie mamy ustalonych wspólnych pojęć. I nie ma dążenia, żeby ustalić wspólnotę językową, wspólne pojęcia, które będą znaczyć to samo dla różnych grup. Trudno np. mówić o dobru wspólnym, kiedy nikt go nie chce zdefiniować. Nie ustaliliśmy nawet, co jest sferą publiczną, a co prywatną. Co ma istotny wpływ na zachowanie innych, a co jest naszą osobistą przestrzenią, w której możemy zrobić ze sobą, co chcemy. To się nie pojawi samo z siebie, bo nie opłaca się grupie politycznych interesariuszy. Kiedy mamy definicje, jesteśmy nimi związani, a gdy ich nie ma, można dowolnie zmieniać sens słów. Dochodzi do absurdów, takich jak ten, że politycy przed wyborami i po wyborach twierdzą, że te same słowa znaczą co innego. I nikt nie protestuje, bo może rzeczywiście myśleli co innego, może zostali źle zrozumiani. Liczba warstw irracjonalności jest ogromna i nie ma grupy, która by to zmieniała. Zobacz, że nawet ateiści nie dążą do tego, by to zmienić, by rzeczywistość zdefiniować bliżej jej prawdziwego wyglądu. I choć jest ich w Polsce więcej niż te 5%,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 49/2016

Kategorie: Wywiady