„Świerzość” spojrzenia

„Świerzość” spojrzenia

– Chciałem być artystą, zostałem Świerzym – mówi o sobie mistrz polskiej szkoły plakatu Światowe trofea Waldemara Świerzego: – Grand Prix im. H. Toulouse-Lautreca w Wersalu za plakat „Czerwona oberża”, – Złota Syrenka na VII Międzynarodowym Konkursie Plakatu Artystycznego w Mediolanie, – nagroda na X Biennale w Săo Paulo, – I nagroda „Hollywood Reporter” w Los Angeles za plakat do filmu Wajdy „Ziemia obiecana”, – I nagroda w Los Angeles za plakat „Psy wojny”, – złoty medal na Biennale Plakatu Polskiego w Katowicach i inne. Waldemar Świerzy nie wie dokładnie, ile plakatów stworzył. Ok. 1500. Okładek książkowych – 500. Ilustracji – 1000. Często darował lub wypożyczał bezpowrotnie ostatnie egzemplarze. Dochodzą do tego liczne nieautoryzowane przedruki najlepszych prac oraz tabuny epigonów, kopisto-naśladowców. Historycy kultury i sztuki mówią wręcz o efekcie Rembrandta, i to już za życia Świerzego. Patrzy przed siebie, rozbawiony jakimś jemu tylko znanym wspomnieniem. Ma czerwony, fruwający na wietrze szalik i czarny kapelusz z dużym rondem. Jak Bruant, słynny paryski piosenkarz, na obrazie Toulouse-Lautreca. Innym razem dorabia sobie gębę twardziela (czerwone tło, czarne okulary), którego przed chwilą ktoś opryskał farbami. Krople są jeszcze w locie. Albo wciela się w robotnika z plakatu: nieogolona twarz, pet w ustach, na głowie berecik z antenką. Żarzącą się jak zapalony lont. A na plakacie zrobionym z okazji wystawy w Muzeum Narodowym w Poznaniu stoi na tle zatartych liter. Tak pewny siebie, że aż bierze się pod boki. Uroczysty – biała koszula, krawat, czarna marynarka. Nie jest artystą, jest obywatelem na podium, odbierającym defiladę. Jednak coś tu nie pasuje: w klapie zamiast szeregu orderów ma mnóstwo kolorowych, rozpryśniętych kleksów. To autoportrety mistrza polskiej szkoły plakatu, Waldemara Świerzego. Scyzoryk Zachowało się zdjęcie: stoi na tle familoka z tutką bombonów (cukierków) i za dużą teczką, na głowie berecik, na chudych nogach białe, osuwające się podkolanówki. Jest 1 września, rok 1938, idzie do I klasy. Kazali mu się uśmiechnąć, ale robi to półgębkiem, bo bardzo pilnuje swoich bombonów. To samo miejsce dwa lata później: stoi boso na bruku; cwane spojrzenie spod płowej czupryny, krótkie spodnie, koszula wypchana na brzuchu. Coś tam sobie schował. – Urodziłem się – opowiada Waldemar Świerzy – niedaleko huty Baildon i kopalni „Kleofas”. Uwieczniłem je na moim pierwszym pejzażu. Prosto ze szkoły podstawowej poszedłem do pracy. Ojciec był w niewoli, musiałem utrzymać matkę i siostrę. W firmie „Geniusz i syn – szyldy reklamowe, plakaty, tablice rejestracyjne” nosił za majstrem kubeł z klejem i drabinę. Marzył, żeby kiedyś jego nazwisko wisiało na słupie. Nieważne, z jakiego powodu. Pewnego dnia przeczytał w gazecie, że w Katowicach powstaje Szkoła Sztuk Pięknych. W czasie fajrantu poszedł na egzamin i przyjęli go. – Byłem jednocześnie szczęśliwy i przerażony. Miałem 15 lat, nie mogłem jeszcze wówczas pójść do kina na film dla dorosłych, bo trzeba było pokazać bileterce legitymację uczniowską (sprawdzała!), a na zajęciach rysowaliśmy akty kobiece. Do Warszawy przyjechał w 1952 r., zaraz po studiach. Pieniądze na bilet dał mu profesor Józef Mroszczak, u którego uczył się malarstwa i grafiki. Groziło mu, że pierwsze noce spędzi na dworcu. Ale nie było tak źle – udało się załatwić tymczasowy pobyt w hoteliku dla dziennikarzy; zasiedział się tam siedem lat. Potem własnymi rękami zabudował sobie strych w staromiejskiej kamienicy, gdzie mieszka do dziś. Ma tam przedmioty, na które można patrzeć godzinami. Na przykład rzeźbioną szafę. Kupił ją za dwa obiady. Kilka miesięcy skrobał żyletkami olejną farbę, którą była pokryta. Kawałek tak spaskudzonej deski zostawił na pamiątkę. Nad tapczanem wiszą portrety żony i córki jego ręki. Ale jakie! To pastisze ikon, renesansowych portretów, gdzie oryginalne postaci wymieniono na wizerunki najbliższych Świerzemu osób. Na obrazie „Rajskie jabłko” jego Ewa o twarzy żony ma bardzo kusząco wygięte biodra. Na półkach leży wiele dziwnych przedmiotów niewiadomego przeznaczenia. Jedno jest pewne – gospodarz potrafi je rozłożyć na części pierwsze i ponownie złożyć. Przyjaciele mówią, że mógłby to zrobić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2002, 2002

Kategorie: Kultura