Szekspir, k… przyjechał – rozmowa z Iloną Łepkowską

Szekspir, k… przyjechał – rozmowa z Iloną Łepkowską

Jestem zmęczona pracą nad niekończącymi się serialami. Nie przynosi mi ona już radości Wydaje nam się, że znając dzieła, poznajemy także ich twórcę. Nic bardziej mylnego. Ilona Łepkowska nie ma w rodzinie lekarzy, takich jak doktor Lubicz z „Klanu”. Pisząc „M jak miłość”, nie mieszkała na wsi, otoczona rodziną – jak teraz. Może tylko „Barwy szczęścia” są poniekąd autobiograficzne, o czym będą się mogli przekonać czytelnicy tej książki. Nigdy też nie pokazała w scenariuszach siebie samej – dzielnej, silnej, poukładanej, obowiązkowej, pracowitej, inteligentnej, prawdomównej i szczerej do bólu, mającej olbrzymie poczucie humoru realistki mocno stojącej obiema nogami na ziemi. Łepkowska i film – Podobno ciekawie zaczęła się Pani współpraca z reżyserem filmu „Och, Karol”, Romanem Załuskim? – To śmieszna historia. Na Studium Scenariuszowym mieliśmy często pokazy nowych polskich filmów. Po filmie było zwykle spotkanie z jego autorem i mądrzyliśmy się wtedy okropnie, uznając za punkt honoru dopieprzenie twórcy, jak to studenci szkoły filmowej mają w zwyczaju. I zdarzyło się, że Roman Załuski pokazywał nam swój film „Wyjście awaryjne” z Bożeną Dykiel, Jerzym Michotkiem i Marią Gładkowską, o córce pani wójt, która była w nieślubnej ciąży. Po projekcji wszyscy stwierdziliśmy, że jest to wyjątkowe gówno, i rozmowa z reżyserem odbyła się mniej więcej w tym tonie. Nie powiem, przodowałam w złośliwych uwagach wobec reżysera. Moje pierwsze pytanie brzmiało nawet: „Przepraszam, czy to miała być komedia?”. Załuski zapytał mnie: „Pani się nie śmiała?”. Odpowiedziałam mu: „Chyba że z zażenowania…”. On na to: „Proszę pani, na projekcji w wytwórni we Wrocławiu jeden facet tak się śmiał, że urwał oparcie od kinowego fotela”. „To widocznie fotel był kiepskiej jakości, jak i pana film” – ja na to. Załuski aż się zatrząsł: „Nigdy nie dojdziemy do porozumienia, bo pani nie ma poczucia humoru!”. Ja mu się odgryzłam, że istnieje również taka ewentualność, że to on go nie ma… No i tak skończyło się moje spotkanie z panem Romanem Załuskim. Jak mówi dzisiaj młodzież – „nieźle sobie nagrabiłam”. Po pewnym czasie ubiegałam się o groszową, ale etatową posadę aspiranta w Zespole Filmowym „Oko” prowadzonym przez Tadeusza Chmielewskiego. Żeby się jakoś zaprezentować, złożyłam teczkę ze swoimi pracami. Był tam między innymi scenariusz pisany na zakończenie studiów, była jakaś nowelka filmowa i był scenariusz filmu „Och, Karol”, który napisałam w ciągu dwóch tygodni, żeby odreagować pewne rozczarowanie związane z historią osobistą. (…) Dzwonią do mnie z zespołu i Chmielewski mówi: „Pani Ilono, dałem pani prace do przeczytania Załuskiemu…”, a ja sobie myślę: „Jezus Maria! Załuski?!”. Tymczasem Chmielewski mówi, że on chce to robić natychmiast, że są na to pieniądze… Szłam na spotkanie z reżyserem lekko przerażona. Myślę sobie: „Zobaczy mnie, pozna i to będzie koniec rozmowy”. A on rozmawia ze mną jak gdyby nigdy nic, coś tam tylko napomyka o niewielkich poprawkach. Dopiero gdy „Och, Karol” został zrealizowany, gdy pisaliśmy już wspólnie scenariusz naszego kolejnego filmu „Kogel-mogel”, gdy byliśmy już na „ty”, zapytałam: „Roman, a ty pamiętasz, jak żeśmy się poznali?”. „Oczywiście – wtedy, gdy rozmawialiśmy o poprawkach do „Och, Karol””. Ja mówię: „Nie, poznaliśmy się na pokazie twojego filmu „Wyjście awaryjne” dla studentów Studium Scenariuszowego”… „Ano tak! Pokazywałem tam ten film”, on na to. I wtedy przypomniałam mu, że strasznie go zjechaliśmy, a ja byłam przywódcą tej akcji. „No co ty? Coś chyba źle pamiętasz. Przecież ten film się tam wszystkim spodobał…”. Roman ma po prostu taki charakter, że w ogóle nie pamięta wydarzeń złych, nieprzyjemnych. Nie dopuszczał do siebie żadnych negatywnych, krytycznych uwag. I tak się zaczęła moja długoletnia współpraca z Romanem Załuskim. – W roku 2004 pojawia się jedna z najgłośniejszych komedii romantycznych ostatnich lat – „Nigdy w życiu!”. „Prasówka” tego filmu jest jednak co najmniej dziwna… – Fakt, to było dla mnie szokiem. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, czemu tak strasznie rzuciła się na ten film cała krytyka. (…) Pamiętam, że uczestniczyłam w serii premier lokalnych w dużych miastach Polski i za każdym razem po seansie było spotkanie z dziennikarzami, coś w rodzaju konferencji prasowej. Za którymś razem, gdy usłyszałam po raz kolejny pytania-zarzuty typu: „Dlaczego okolica, w której bohaterka buduje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2010, 2010

Kategorie: Kultura