Dzieło sztuki z internetu

Dzieło sztuki z internetu

Wirtualny handel zamiast aukcji

Choć ubiegły rok naznaczony był pandemią, która uderzyła w zasoby finansowe wielu ludzi, rynek towarów luksusowych niespecjalnie to odczuł. Doskonale widać to było zwłaszcza na aukcjach dzieł sztuki, które mimo czasami zdalnej formy i szerzącego się kryzysu pozostawały areną gigantycznych transakcji. Cztery najdroższe artefakty sprzedane zostały za ponad 40 mln dol., absolutnym dominatorem 2020 r. w tej kategorii okazał się zaś „Tryptyk zainspirowany Oresteją Ajschylosa”, dzieło irlandzkiego malarza Francisa Bacona, za które nabywca zapłacił 84,6 mln dol., czyli ponad 330 mln zł – właśnie wirtualnie. To jednak już historia ze starego świata, w którym handel dziełami sztuki jest zarezerwowany dla najbogatszych, ale jednocześnie wiąże się z kulturowym ceremoniałem. Aukcje są wydarzeniem nie tyle komercyjnym, ile społecznym i towarzyskim i wymagają odpowiedniej otoczki.

A co, jeśli dałoby się cały ten świat po prostu scyfryzować? Wyobraźmy sobie, że zamiast jechać do Londynu, Zurychu czy Paryża i nasłuchiwać uderzeń młotka, moglibyśmy kupić sobie obraz Picassa, siedząc w dresach przed komputerem. W dodatku nie byłby to tradycyjny obraz, który trzeba jeszcze przewieźć, ubezpieczyć, zapewnić mu ochronę, a potem powiesić w jakimś eksponowanym (albo i nie) miejscu. Zamiast tego dzieło sztuki przychodziłoby do nas przez internet – jako cyfrowy plik z unikatowym certyfikatem, potwierdzającym, że to my jesteśmy jedynymi posiadaczami oryginału. Z jednej strony, wydaje się to proste, z drugiej – mimo wszystko dość futurystyczne, żeby nie powiedzieć utopijne. Jednak handel realnymi przedmiotami zredukowanymi do formatu plików czy kawałków kodu jest już faktem. I generuje niewyobrażalne obroty. Takie, przy których nawet transakcje sprzedaży dzieł Bacona i Picassa nie wydają się imponujące.

Pozwala na to technologia tzw. niewymienialnych tokenów (ang. non-fungible tokens, NFT). Jeśli chodzi o funkcjonowanie, przypominają kryptowaluty, dlatego wiele osób przyrównuje je choćby do bitcoina. Oparte na mechanizmie blockchain, są niczym innym jak digitalizowanym obiektem. Każdy cyfrowy zapis jakiegokolwiek analogowego przedmiotu albo śladu pozostawionego w przestrzeni internetowej (np. wpisu w mediach społecznościowych) jest w tej technologii tak przetwarzany, aby wyposażyć go w unikatowy kod potwierdzający, że właśnie ten, a nie inny plik jest autentyczny, bo pierwszy. Innymi słowy, NFT opierają się na starym przekonaniu, że ludzie chcą płacić przede wszystkim za ekskluzywność posiadanego przedmiotu. Za pewność, że jest się właścicielem czegoś, czego inni mieć nie mogą, bez względu na to, czy jest to status na Facebooku, czy obraz niderlandzkiego klasyka.

W dużym skrócie klienci, którzy płacą często kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt milionów dolarów za powszechnie dostępny fragment internetu, robią to, bo dzięki NFT są w stanie ponad wszelką wątpliwość udowodnić, że ten właśnie fragment jest ich. Inni mogą go podziwiać, oglądać, nawet kopiować na własne potrzeby. Oryginał jest jednak tylko jeden.

Najlepiej widać to na przykładzie aukcji z 23 maja, podczas której licytowany był NFT słynnego filmiku „Charlie ugryzł mnie w palec” (ang. „Charlie Bit My Finger”). To jedno z najbardziej znanych nagrań w historii internetu, mimo że, przynajmniej teoretycznie, nie przedstawia niczego wartościowego. Na filmiku wrzuconym do sieci po raz pierwszy w 2007 r. widać malutkiego chłopca, Charliego, gryzącego palec starszego brata, Harry’ego. Przez lata film ten pozostawał najczęściej oglądanym w całym serwisie YouTube, choć nikt do końca nie umie wytłumaczyć dlaczego. „Charlie ugryzł mnie w palec” to pierwszy przykład internetowej treści, która stała się viralem – użytkownicy podawali sobie nawzajem ten filmik głównie dlatego, że miał już status kultowego.

Film nadal jest dostępny na YouTubie, choć w maju zlicytowano go za równowartość 761 tys. dol. Nabywca, mimo że miał do tego prawo, nie zdecydował się zatrzymać go tylko dla siebie, uznając krótkie nagranie za powszechne dobro popkultury. To on jest jednak teraz właścicielem oryginalnego nagrania, co w zrozumieniu NFT jest pojęciem kluczowym. Filmik z YouTube’a może przecież ściągnąć każdy, po co więc płacić prawie milion dolarów za coś, co można mieć za darmo? Mieć – zgadza się, ale tylko kopię. W gruncie rzeczy to mechanizm identyczny jak w przypadku handlu tradycyjnymi dziełami sztuki. Dobre, a nawet wybitne reprodukcje można kupić wielokrotnie taniej niż oryginały, mimo że niespecjalnie od niego się różnią, zwłaszcza dla laika. Nie chodzi więc o to, co realnie się posiada i można oglądać, ale o to, co po prostu jest wersją pierwotną danego produktu.

NFT może dotyczyć wszystkiego: wpisów w mediach społecznościowych, filmików z kotkami, skrótów meczów sportowych, dodatków do gier komputerowych, utworów muzycznych. Handel nimi zawsze przebiega w ten sam sposób. Mogą one mieć tylko jednego właściciela w danym momencie, w dodatku są niewymienialne, bo jeden NFT nierówny drugiemu. Dlatego nie można o nich mówić w kategorii nowej waluty. Nie znaczy to jednak, że nie zrewolucjonizują handlu sztuką, a może nawet całego pojęcia, czym sztuka w ogóle jest.

Najbardziej znanym NFT w tej chwili jest prawdopodobnie kolaż amerykańskiego artysty cyfrowego Mike’a Winkelmanna zatytułowany „Pierwsze 5000 dni”. To zbiór fotografii i obrazków gromadzony właśnie przez zawarty w tytule okres – jego cyfrowa wersja została sprzedana przez dom aukcyjny Christie’s za rekordową cenę ponad 69 mln dol.

O ile jednak nawet tak zawrotna cena mieści się jeszcze w głowie, bo mówimy o czymś, co dość łatwo nazwać sztuką, o tyle fakt sprzedaży przez Jacka Dorseya, współzałożyciela Twittera, jego pierwszego wpisu na tej platformie za 2,9 mln dol. może i powinien szokować. Do tej listy można dopisywać niemal w nieskończoność sprzedane za miliony GIF-y, awatary czy memy. Liczy się

oczywiście ich popularność, status w świecie cyfrowym, ale przede wszystkim oryginalność. NFT zabierają nas więc w przyśpieszoną podróż do przyszłości. Do miejsca, w którym wszystko, co wirtualne, może zostać skomercjalizowane, jeśli nada się temu odpowiednią wartość i rozpoznawalność. Pokazują być może najdobitniej ze wszystkich mechanizmów cyfrowych wynalezionych w ostatnich latach, jak bardzo internet zmienił ludzki system wartości. Odsuwają nas już zupełnie od świata materialnego, analogowego, namacalnego. Starają się potwierdzić tezę, że tak naprawdę już teraz istnieje tylko to, co w sieci.

Oczywiście są też dobre strony wynalezienia NFT. Artyści, którzy je produkują, mogą wreszcie sprzedawać swoje dzieła bez jakiegokolwiek pośrednika. Nie są im potrzebni agenci czy domy aukcyjne, skoro całą robotę robi za nich internet – największe okno wystawowe na planecie. Dodatkowo mogą zapisać sobie w umowie sprzedaży procent od kolejnej transakcji, co w przypadku sprzedawania tradycyjnych dzieł sztuki niemal nigdy nie zachodzi. Wreszcie tokeny upowszechniają sztukę, bo ich produkcja zależy właściwie wyłącznie od czasu i talentu autora. Można ich wytworzyć bardzo wiele, mieszczących się w różnych wachlarzach cenowych. Z dobrymi i złymi tego konsekwencjami sztuka – szeroko pojmowana – staje się mniej ekskluzywna.

Z produkowaniem NFT jest jednak zasadniczy problem, związany z ich kosztem energetycznym. Jak wszystko, co oparte na blockchainie, tokeny konsumują ogromne ilości energii w procesie ich wytwarzania. Już teraz w Stanach Zjednoczonych coraz głośniej mówi się o uregulowaniu rynku kryptowalut i blockchaina właśnie pod względem zużycia energii. Są bowiem spółki, które na tzw. kopanie bitcoinów potrzebują więcej prądu niż niejedno bardzo duże miasto. Jeśli zatem tokeny rzeczywiście miałyby zostać uregulowane, ich wartość mogłaby znacząco spaść. Choć i bez tego nie wiadomo, jak długo się utrzyma. W tej chwili NFT są modne, również dlatego, że otacza je aura tajemniczości i tego, czemu teoretycznie chcą się przeciwstawiać, czyli ekskluzywności. Jeżeli zaś blockchain upowszechni się na skalę naprawdę masową, nie będzie już można o nich tego powiedzieć. Chociaż stanowią kompletnie nową formę kapitału, podlegają tym samym prawom rynku co większość – są warte tylko tyle, ile ktoś jest w stanie za nie zapłacić.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2021, 29/2021

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy