Jaśliska nie chcą być biedne. Kilka dni temu reporterka dużej gazety udała się w teren, aby sprawdzić, czy najbiedniejsza do niedawna gmina w Polsce wciąż zamierza głosować na PiS. Tekst eksponował wykluczenie mieszkańców, bezrobocie, alkoholizm i plagę samobójstw niczym w opuszczonych pegeerach z pamiętnej „Arizony” Ewy Borzęckiej. Przypadkiem spędziłem tam poprzedni weekend, oczom i uszom nie wierząc. Malownicza ruderyzacja przed laty zwabiła do Jaślisk filmowców (kręcono tu m.in. „Twarz” i „Boże Ciało”), filmy przyciągnęły turystów, w czym z kolei upadłe miasteczko dostrzegło szansę na rozwój. I oto zamiast zrujnowanej wiochy zionącej wódą kartoflaną teraz mamy tu ryneczek jak malowany, wyrychtowane rzędy chyży łemkowskich niczym w skansenie, tablice ścieżki dydaktycznej, a pobliski stadion aklasowego LZS ma trybunę, której nie powstydziłby się aktualny mistrz Polski. Elegancko przyodziani mieszkańcy akurat wracali z pogrzebu i ze wzburzeniem dyskutowali o tym, jak ich opisano. Znajomy, pamiętający Jaśliska sprzed lat, patrzy z niechęcią na to ładnienie i wzdycha do baru Czeremcha, mordownianym zewnętrzem kamuflującego hipsterskie menu i kraftowe piwa dukielskiego browaru. Gmina Jaśliska staje się modną alternatywą dla tych, co chcą „rzucić wszystko i uciec w Bieszczady” – pod połoninami zrobiło się zbyt tłoczno. Są już tacy, którym chce się rzucić Bieszczady i uciec w Beskid Niski – np. w dolinę Jasiołki. Kilka kilometrów w górę rzeczki osiadł Sławomir Shuty, autor rewelatorskiego „Zwału”, za który miałem zaszczyt wręczać mu przed 20 laty Paszport „Polityki”. Wyremontował wedle własnego projektu starą chyżę i stworzył miejsce agroturystyczne dla ludzi, którzy nigdy nie zapytają o pobliskie atrakcje. Atrakcją jest genius loci domu wypełnionego książkami i obrazami, idealnej przytulni dla osób twórczych – prof. Piotr Marecki wespół z gospodarzem organizuje tam cykliczne spotkania literackie, na które tym razem i mnie zaproszono. Wstępem do występów pisarskich był wernisażyk w spalonej szopie, gdzie Marta Jamróg prezentowała własnoręcznie malowane rzeźby Amigo z Wisowej, miejscowego artysty organicznego. Marecki i Jamróg postulują odejście od określeń „sztuka naiwna”, „prymitywizm” i „art brut” na rzecz pojęcia „sztuka organiczna”, aby podkreślać raczej rdzenność i chtoniczność twórcy niż jego brak wykształcenia. Niech mi więc będzie wolno nazwać poetą organicznym Roberta Rybickiego – performera-lingwistę, niegdyś kompletnego outsidera na scenie literackiej, dziś słusznie wydawanego, nagradzanego i hołubionego przez zacnych badaczy. Jednych zachwyca metrum jego wierszy, drugich – demoniczne wykonania autorskie. Zaiste, tej poezji należy słuchać, ma hipnotyczny rytm i niepodrabialną aurę, na jasielówkowym tarasie wybrzmiała jak głos telluryczny, pozaludzki, spod granic języka. W gronie o pokolenie młodszych ludzi o bardzo progresywnym światopoglądzie dowiedziałem się m.in., że nie ma już dziadersów, lecz „osoby dziaderskie”. Cichaczem, nawet nie półgębkiem, po dziadersku dziwiłem się światu, dostrzegając np., że wśród milenialsów, a zwłaszcza u jeszcze młodszej generacji, trudno znaleźć osoby niewytatuowane – co ciekawe, coraz częstsze są sporych rozmiarów tatuaże geometryczne. Czarny kwadrat na plecach rusycystki brałem za malewiczowski motyw, dopóki nie zauważyłem podobnych na skórze wielu innych osób – wytłumaczono mi, że w ten sposób zakrywa się zdezaktualizowane treści, wszak tatuaże są nieusuwalne. Tatuaż dla niedziadersów też jest sztuką organiczną, body artem, wpisuje się w idee jasielówkowe podobnie jak wyśmienita sztuka kulinarna Alicji Jurasińskiej z Massolit Cooks czy też sztuka bimbrownictwa. Z nią można było się zaznajomić dzięki przemyconym destylatom prosto z tajnych podlaskich bimbrowni puszczańskich (ostatnio wskutek przeczesywania lasów przez służby graniczne zagrożonych wyginięciem). Kilka kilometrów w górę potoku znalazłem Wolę Wyżną, mikroosiedle pośrodku niczego, dawny pegeer beskidzki. Bloki zadbane, odremontowane – ceny mieszkań rosną i trudno się dziwić, bo dla uciekinierów z miasta to atrakcyjna alternatywa dla wolno stojących chałup. Jeśli ktoś lubi życie we wspólnocie, wychował się na blokowisku, ale zarazem chciałby zamieszkać na końcu świata, to idealne rozwiązanie. Na świeżo skoszonej łące przed osiedlem pasie się stado bocianów (ze 20 sztuk jak nic, w życiu nie widziałem tylu naraz), na dzikich łąkach kilometr dalej opieram rower o tablicę z ostrzeżeniem „Uwaga niedźwiedzie”, zachodzę ku źródłom









