Zombie w wannie

Zombie w wannie

Dobijanie się ciastem jako absurdalny przymus, stały element naszej tzw. kultury, powinno mieć swoje miejsce w analizach filozofów: ociężałe po przyjęciu ciało, skupione na walce z żołądkiem, kompulsywnie chwyta kopułkę z marmeladą, odrywa ją od tortu i mechanicznym ruchem przesuwa w kierunku twarzoczaszki. O ile przyjemniejsze byłoby orzeźwiające jabłuszko. Albo szklanka soku lub atłasowy jogurt z kulturą bakterii. Ale kto jeszcze myśli o nas jako o istotach racjonalnych, ten Trump! „Przepaść między tym, co wybieramy, a tym, co jest dla nas dobre – dotyczy również krajobrazów”, napisano w almanachu architektonicznym. To rozpoznanie wydaje się trafne i dziwnie uniwersalne.

Weźmy zombie w wannie albo panią jedzącą własny móżdżek na szklanej tacce, albo zwykły nudny krwawy deszcz. Na pewno znają Państwo amatorów gotyckich przyjemności. Tych, co dziećmi będąc, wypożyczali po pięć horrorów naraz i przewijali ulubione sceny na półżywych taśmach VHS. Zresztą niejeden z nas nadal lubi sobie pokrzyczeć przed telewizorem: „Nie idź do piwnicy, nie idź do tej piwnicy!”. A potem – w stronę kuchni (gdzie kręci się członek rodziny) i z rozpaczliwy gestem: „Czemu schodzi do piwnicy, noż kurwa!!!”.

Na innym kanale Betsy kupuje Pam srebrny łańcuszek, a Mike postanawia odwiedzić starą matkę w Brighton. Szczeniaki się kulą, kule się tulą i wszystko jest wystarczająco puchate, żeby się nie zderzać. Tymczasem za oknami niż Bogdan nie polepsza sprawy i znów życie toczy się lekko i niesamowicie. To grudzień, kapitalizm ejakuluje. Być może tylko ucieczka w mroczne dystopie daje nam jeszcze odetchnąć, zanim – na finiszu – ktoś wmusi w nas rybę z brokatem, a z mieszkania sąsiada dobiegnie orędzie śmiesznego prezydenta. Na szczęście mamy pod ręką własne zabawki: „Laleczkę Chucky”, „Martwe zło” i „Dzieci kukurydzy”. A dla tych, którzy klasykę wyoglądali do krwi i mówią całymi akapitami „Egzorcysty”, nucą listy dialogowe, na serwetkach tworzą rysopisy postaci – dla tych świat przygotował coś zupełnie nowego.

Oto Mike Flanagan, twórca znanej serii „Nawiedzony dom na wzgórzu” – dość klasycznego horroru, który łączy gotyckie kino z filmem obyczajowym – przynosi nam w (świątecznym) prezencie prawdziwe dzieło sztuki. Małą, wysmakowaną serię siedmiu odcinków zebranych pod bezpretensjonalnym tytułem „Nocna msza”.

To msza warta grzechu i trzeba to sobie powiedzieć od razu. Dawno nie było w życiu filmowym (w filmowym życiu!) takiego bohatera jak ojciec Paul Hill, którego charyzma polega na jakiejś dziwnej dwuznaczności, drobnym przeciąganiu samogłosek, które sprawia, że jego głos ni to prosi, ni to marudzi, ni to grozi, ni to nawiedza, tak że jest to trochę seksowne, a trochę odrażające. Do tego wybitna Bev Keane, przypominająca demoniczną wersję młodej Sissy Spacek, rozmarzona Erin Greene, która raz jest w ciąży, a raz nie jest, plus – w roli trupa – neonowa, kampowa postać i masa martwych kotów na plaży. Ale nie jest to klasyczny horror, bo raz po raz Flanagan serwuje nam teatralne, bizarne monologi, które przeradzają się w ekstatyczno-dekadenckie opowieści, które snuje się dla (ich) własnej urody. Te monologi są na tyle dziwne i manieryczne, że z miejsca stają się swoją karykaturą, która jednak nie przestaje wzruszać (przysięgam czytać na głos Emila Zolę temu, kto nie rozpłacze się na monologach o śmierci).

Zresztą takich elementów metatekstualnych, wewnętrznie zapośredniczonych, jest w serialu więcej. Kiedy autor filmu czy książki osiąga tego rodzaju lekkość w operowaniu narzędziami, precyzję i samoświadomość – wywołuje w nas wrażenie dystansu, jakby wyszedł na chwilę z cienia i stanął obok nas, mówiąc: oglądamy, popatrzmy, jak to zrobiliśmy, popatrzmy, jak to robimy.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy