Szukajcie w trzcinie

Szukajcie w trzcinie

Jezioro ludzkich ciał. Brakuje wyobraźni na to, co wiatr może zrobić z Mazurami. W trzy minuty 21 sierpnia 2007 r. Wczesne popołudnie. Upał, prawie 30 st. Na mazurskich jeziorach setki łódek. Mimo temperatury na niebo wpływają coraz cięższe chmury. Wiszą niżej niż zwykle. Krople deszczu jak tykanie zegara. Nic nadzwyczajnego. Setki załóg decydują o pozostaniu na wodzie, mimo że z minuty na minutę deszcz robi się coraz gęstszy. Krople uderzają o pokład w rytmie sekundnika. Temperatura obniża się o kilka stopni. I wciąż spada. Radosław Wiśniewski z Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wtedy 27-latek, ma dzień wolny od pracy. Po przyjściu do domu z zakupów zdejmuje kurtkę i buty. Podchodzi do lodówki. Dźwięk telefonu. Dzwonią z bazy. To nie jest dobry znak. Radosław odbiera. „Chodź do roboty. Idzie burza. Nie wiemy gdzie, ale dzisiaj na pewno pierdolnie. Trzeba ostrzec ludzi. Zbieram ekipę”. To czas, kiedy nie istnieje system powiadamiania o zagrożeniach. Z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej wiadomo tylko tyle, że coś się tworzy. Nie wiadomo, na jaką skalę. Przychodzi informacja ze stacji ratowniczej w Piszu, miasta położonego na południowy wschód od Mikołajek. Komunikat jest krótki, ale dosadny. „Puszcza Piska się kładzie. Drzewa wyrywa z korzeniami”. Ratownicy wypływają. Nawołują turystów, aby wrócili do portów. Nie do wszystkich udaje się dotrzeć. Nie wszyscy się podporządkowują. Wiśnia przyjechał przed chwilą. Jest już na łodzi. Spogląda to na rosnącą chmurę, to na powierzchnię wody. Nie zwraca uwagi na rozmowy swoich towarzyszy. Jego twarz blednie z każdą uderzającą do głowy myślą. Odwraca się do pozostałych. Jego słowa są niezbyt głośne, ale wszyscy doskonale je słyszą. Widzą, że właśnie coś sobie uświadomił. Coś, co oni też wiedzieli, ale wzbraniali się przed wypowiedzeniem tego na głos. – Panowie, mamy biały szkwał. Po chwili stacja w Mikołajkach odnotowuje gwałtowne zmiany w kierunku wiatru. Przyrost prędkości – 120 km/godz. Temperatura spada z 28 do 16 st. C. Godzina 14.27. Wichura zrywa się nagle. Nie ma czasu na ucieczkę. Wszystko, co najgorsze, stanie się teraz. Łódki nierównomiernie balansują na falach. Ulewa. Ale deszcz pada inaczej – od dołu i w poziomie. Wydobywa się z wody. Krople wydziera prąd powietrza. Drobinki jeziora zasłaniają widok. Mleczna biel jest wszędzie. Łódki poddają się wichurze niemal bez żadnego oporu. Wiatr zrywa żagle i przewraca kolejne jednostki. Woda zatapia żaglówki. Za późno na jakiekolwiek decyzje. Głuche uderzenia ciał. O pokład, o wodę, o brzeg. Ból. Wszystko trwa może trzy minuty. Potem zimna cisza. Na miejsce dociera Wiśnia. Łódka zbliża się do kolejnych przewróconych jachtów. Część osób ratuje się przed utonięciem, inni próbują znaleźć fragmenty łodzi, aby bezpiecznie dobić do brzegu. Wśród nich dryfujące ciała. Wiśniewski wyciąga na jednostkę wszystkich po kolei. Również zwłoki. W ciągu 20 minut ratownicy wyjmują z wody prawie 100 osób. Resuscytacja trwa na okrągło. Na początku przynosi skutek. Potem okazuje się, że niedotlenienie ofiar jest zbyt duże. Ludzie umierają w szpitalach. Wiśniewski nigdy wcześniej nie czuł takiego poziomu adrenaliny. Najbardziej boli go jednak ludzka niefrasobliwość. Kilkakrotnie powtarza, że tragedii można było uniknąć. Wystarczyło przyjrzeć się niebu. Wcześnie ostrzegało o nadchodzącym kataklizmie. „Z której łódki jesteś?” Tomasz Kurowicki, wtedy 21-letni ratownik, pełni dyżur w jednej z czterech karetek wodnych. Biały szkwał zaskakuje go na środku jeziora Niegocin. Łódź przetrwała ponadpółtorametrowe fale. Na Mazurach ratownik nigdy nie widział wyższych. Przewrócone jednostki, żeglarze w wodzie. Tylko część z nich macha, prosząc o pomoc. Nagle wołanie przez radio. „R jeden, podpłyń do R dwa. Potrzebuję zespołu medycznego. Mamy resuscytację”. Teraz wszędzie trwa akcja ratunkowa. Każda łódź ratownicza zajęta. Ale Kurowicki musi odpowiedzieć na wezwanie. – Płyniemy! Choć dokładniejszym określeniem byłoby: „Przemieszczamy się w waszym kierunku”. W tych warunkach karetka nie może gnać. Jeziora są rozkołysane, fale nadal stosunkowo wysokie. Po włączeniu pełnej mocy łódka, spadając ze szczytu fali, uderzałaby o szczyt kolejnej. W wodzie jest tylu ludzi, że istnieje ryzyko potrącenia człowieka potrzebującego pomocy. Niektórzy poszkodowani

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 25/2022

Kategorie: Kraj