Tag "pisarze"

Powrót na stronę główną
Kraj Wywiady

Psychoterapeuci z jarmarku

W tej chwili psychoterapia jest w ogóle niekontrolowanym procederem Tomasz Witkowski – doktor psychologii, pisarz, publicysta. Autor kilkunastu książek, m.in. „Giganci psychologii. Rozmowy na miarę XXI wieku”. Na co – w świetle coraz częstszych problemów psychicznych społeczeństwa – powinniśmy być teraz szczególnie wyczuleni? – Przede wszystkim powinniśmy pamiętać o bardzo ważnej zasadzie, która obowiązywała jeszcze w starożytności: caveat emptor – kupujący niech się strzeże. Obecnie potrzeba psychoterapii wzbudzana jest w nas głównie przez sprzedawców tych terapii. Media pełne są różnych zachęt terapeutów. A gdy odniesiemy się do tego, jak wygląda proces leczenia chorób somatycznych, zobaczymy, że jeśli boli nas brzuch, to nie idziemy od razu do chirurga, żeby go nam otworzył i zobaczył, czy nie trzeba z niego czegoś usunąć. Najpierw udajemy się do internisty, który robi wstępną diagnozę, kieruje nas na badania. Dopiero jak określi dany problem, wysyła nas do lekarza danej specjalizacji, gdzie znów poddajemy się badaniom, aż wreszcie zapada decyzja o sposobie i zakresie leczenia. Ten model powinniśmy stosować również do naszych problemów psychicznych. Czyli w pierwszej kolejności udać się do psychologa klinicznego, który zdiagnozuje nasz problem, wykluczając ewentualność chorób somatycznych, bo one bardzo często bywają przyczyną problemów

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Agnieszka Wolny-Hamkało Felietony

Pod skórą

Latem tatuaże wreszcie mogą swobodnie pokazywać nam swoje przezrocza albo – jak kto woli – walić nas po oczach. I tak właśnie było, kiedy spotkałam Beatę. Pod pachą miała karimatę (i tu trzeba powiedzieć rymom stop, bo mają tendencję do przekształcania się w nerwicę natręctw). Trzymała ją w taki sposób, że gąbczasty arkusz pianki przycisnął i podwinął dół koszulki, odsłaniając dziwne, poprzeczne kreski, które tworzyły komiksowy deszcz na jej brzuchu. Wyglądało to tak, jakby ktoś wziął do ręki długopis i porysował Beatę z nudów – trochę byle jak. Na moją prośbę uniosła wyżej koszulkę i zrozumiałam, że te kreski składają się w misia. Dużego, rysunkowego misia, z konkretną łapą i własnym, wielkim brzuchem. Czy wcześniej widywałam Beatę tylko zimą? Jak to się stało, że dopiero teraz niedźwiedź ujawnił swą naturę? Kiedy Przemo rozebrał się przed nami pierwszy raz, też było lato. Kręciliśmy w jego mieszkaniu śmieszne filmiki i właśnie zrobiliśmy sobie przerwę. Operator palił w oknie, obserwując psy, które obwąchiwały sobie tyłki przy piaskownicy. Usiadłam na krześle, bezmyślnie odświeżając skrzynkę. Przemo właśnie zmieniał koszulkę do następnego ujęcia; był biały i chudy, jakiś kunowaty, lisowaty. Ale potem odwrócił się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

Pułapka reparacji

Jesteś patriotą albo zdrajcą Prof. Stefan Chwin – pisarz, eseista, historyk literatury, związany z Uniwersytetem Gdańskim. Członek Rady Języka Polskiego. Ma w dorobku takie tytuły jak: „Hanemann”, „Esther”, „Dziennik dla dorosłych”, „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni”, „Panna Ferbelin”, „Miłosz. Interpretacje i świadectwa”, „Zwodnicze piękno”, „Srebrzysko. Powieść dla dorosłych”, „Oddać życie za Polskę. Samobójstwo altruistyczne w kulturze polskiej XIX wieku”, „Wolność pisana po Jałcie”. Czy czeka pan na pieniądze z reparacji? – Podczas powstania warszawskiego Niemcy zabili połowę kobiet z mojej rodziny – zginęły na skutek bombardowań, w ostrzale artyleryjskim, były bez żadnych skrupułów rozstrzeliwane na podwórkach… Dom w samym centrum Warszawy, w którym mój dziadek miał sklep kolonialny, został całkowicie zburzony. Spaliło się wszystko? – Wszystko. Zostałem więc – podobnie jak moje dzieci i wnuki – przez Niemców pozbawiony nie tylko krewnych, lecz także sporej masy spadkowej. Gdybyśmy to wszystko odziedziczyli, żylibyśmy dzisiaj sobie w Warszawie jak królowie, a ja może miałbym mniej liberalne poglądy. Straty, które poniosła moja rodzina, wyceniam ostrożnie na jakieś 200 mln dol., ponieważ życie każdej z tych kilkunastu zabitych kobiet – jak zresztą życie każdego człowieka – po prostu nie ma ceny. Tymczasem po tym,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Psychologia

Melancholia, posępnica, smutnodur

Bliżej nam do kolektywnej melancholii niż do zbiorowej histerii, czyli wspólnego okazywania lęku Dr Mira Marcinów – psycholożka, filozofka i pisarka, zajmująca się m.in. teorią szaleństwa, ze szczególnym uwzględnieniem polskiego dziedzictwa Co wspólnego z depresją mają takie określenia jak melancholia, zaduma, smutnodur czy posępnica?| – To terminy, którymi posługiwali się XIX-wieczni polscy psychiatrzy na określenie stanów melancholijnych. Bardzo istotnym, a często zapominanym fragmentem historii melancholii jest fakt, że wyszliśmy z punktu, w którym była ona synonimem szaleństwa – stanu, w którym pojawiały się różnego rodzaju złudzenia oraz zaburzona była percepcja rzeczywistości. Krok milowy w odejściu od takiego rozumowania nastąpił wraz z początkiem psychiatrii pod koniec XVIII w. A dokładniej z wprowadzeniem przez Jeana-Étienne’a Esquirola pojęcia pomostowego lypémanie – „mania smutku”. Termin ten bardzo krótko funkcjonował w psychiatrii, ale był o tyle istotny, że mogliśmy przejść ze sfery tego, co nazwano obłędem, do tego, co jest bliższe naszemu obecnemu wyobrażeniu na temat depresji. Właśnie po tym przełomie pojawiły się określenia smutnodur, posępnica, ponurowatość czy wybuchy zadumowe, które przez lata były pomocne w opisywaniu stanu melancholii. Czym XIX-wieczni melancholicy różnią się od osób współcześnie określanych jako cierpiące na depresję? – W opisach melancholii więcej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Starcie Gomułki z Chruszczowem

Delegacja ZSRR nie rezygnowała z siłowego rozwiązania kryzysu w relacjach polsko-radzieckich Gdyby przeprowadzić sondę wśród rozsądnych ludzi nauki, nie tylko historyków, które z wydarzeń w Polsce Ludowej najbardziej odcisnęło się na życiu Polaków, z pewnością ogromna większość odpowiedziałaby: Październik ’56. I nie myliliby się. Znaczenia przełomu Października ’56 nie da się kwestionować ani deprecjonować. To wtedy stalinizm – polski stalinizm, łagodniejszy niż w krajach zwasalizowanych przez ZSRR – został definitywnie odrzucony przez władzę i społeczeństwo. Oczywiście to co wydarzyło się w październiku 1956 r., nie stało się nagle, miało swoją co najmniej dwuletnią genezę. W Polsce Październik ’56 był punktem kulminacyjnym zmian, do których dochodziło u nas i w ZSRR. Śmierć Józefa Stalina rozpoczęła destalinizację Związku Radzieckiego, początkowo powolną, by dać wyraźny jej dowód na XX Zjeździe KPZR. Ujawnienie przez Nikitę Chruszczowa w tajnym referacie skali zbrodni Stalina i tych popełnianych w jego imieniu było dla wielu szokiem. Ale nie dla wszystkich. Nie każdy w ZSRR i Polsce od razu zauważył przejawy załamywania się stalinizmu. Początkowo tylko wytrawni analitycy i obserwatorzy życia publicznego zauważali i trafnie odczytywali krótkie notki na dalszych stronach „Prawdy” o odwołaniu tego czy innego albo zwolnieniu z łagru. Polski Październik 1956 portal internetowy W Polsce odchodzenie od stalinowskich

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Jedyne takie miejsce w Warszawie

Wejść do SPATiF-u nie było łatwo. Ten klub był niczym wyspa, azyl dla artystów Aleksandra Szarłat – dziennikarka, autorka książek, m.in. „Żuławski. Szaman”, „Pierwsze damy III Rzeczpospolitej” Dlaczego zdecydowała się pani na opisanie Klubu Aktora w Warszawie? – A zna pan inne miejsce, do którego przychodziłoby tyle znanych i interesujących osób, pozostali zaś marzyli, by choć raz w życiu tam się dostać? A wejść do SPATiF-u, czyli klubu Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu, nie było łatwo. Szatniarz, legendarny pan Franek, żądał okazania legitymacji stowarzyszenia. Kto był powszechnie znany, wchodził „na twarz”, ale szatniarz wpuszczał też tych, których polubił. Prócz warszawskiego Klubu Aktora podobne miejsca powstały w Łodzi, Sopocie i Krakowie, ale SPATiF w stolicy był najpopularniejszy. Podtytuł książki „Upajający pozór wolności” to gra słów, bo z treści wynika, że głównie upajał alkohol, a nie wolność. Ale dlaczego mowa tu o „pozorze wolności”? – Poczuciem wolności też można się zachłysnąć, a wolność zawsze jest ważna. O nią się walczy, w imię wolności ludzie są zdolni do wielkich czynów. Aczkolwiek w czasach PRL-u prawdziwie wolnym nie był nikt. Prześwietlana była prywatna korespondencja, podsłuchiwane rozmowy telefoniczne, ludzie byli inwigilowani

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Lekcja Żeromskiego

Nie da się spojrzeć na dzieje PRL bez przypomnienia roku 1920 Jan Lechoń zanotował w dzienniku pod datą 28 września 1950 r.: „Żeromski po bitwie warszawskiej napisał kawałek prozy »Na probostwie w Wyszkowie«, który teraz trzeba będzie przypomnieć z okazji 25-lecia jego śmierci, bo jest to przekleństwo rzucone Bierutowi i Cyrankiewiczowi, którzy w roku 1920 nazywali się Marchlewski, Leszczyński i Feliks Kon. Ale na parę tygodni przedtem, gdy Moskale ruszyli na nas spod Kijowa, Żeromski, pod którego opieką kurowałem się wtedy w Orłowie, zatrzymał się nagle w czasie naszego spaceru po pomoście i powiedział: »Nie ma innej rady, tylko musimy zaraz stworzyć nasz własny rząd bolszewicki. Marchlewski i Leszczyński – to przecież także Polacy«”. Dla Lechonia, który był konsekwentnym antykomunistą – i swój antykomunizm przypłacił życiem, popełniając w rozpaczy samobójstwo na nowojorskim bruku – postawa Żeromskiego z lata 1920 r. była na tyle kompromitująca, że nie chciał jej upubliczniać w trosce o legendę wielkiego pisarza (dzienniki Lechonia ukazały się wiele lat po jego śmierci). Ale może warto spojrzeć na tę sytuację nieco inaczej i spróbować zrozumieć myślenie autora „Przedwiośnia” w sytuacji krytycznej dla państwa i narodu. Żeromski należał do pokolenia, które większość życia spędziło w narodowej niewoli. O ile dla dużej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Hemingway z Krakowskiego Przedmieścia

Był „twórcą i tworzywem” w jednej osobie. Przekonał o tym najpierw Warszawę, Polskę, potem Amerykę, a w końcu cały świat. Pięć lat temu odszedł Janusz Głowacki Z domu Głowacki był warszawskim inteligentem. Mama, która wierzyła, że jej jedynak zostanie osobą wybitną, czytywała mu, kiedy był chory, „W poszukiwaniu straconego czasu” i ubolewała, że ta literatura go nie porywa. Prorokowała zatem, że zostanie sprawozdawcą sportowym albo oficerem, zwłaszcza że na pewno fantastycznie będzie się prezentował w mundurze. On z czasem zaczął obstawać, że kiedy dorośnie, zostanie pisarzem. Rodzice na to: „Synku, albo – albo!”. W końcu mama się poddała, a nawet pomagała. „Bardzo długo wszystko, co napisałem długopisem, dyktowałem matce, czyli była pierwszą osobą, która to czytała i oceniała. Rozmaici życzliwi znajomi wiedzieli, że matka jest redaktorką w wydawnictwie, więc opowiadali, że niemożliwe, żebym ja to pisał, bo jestem playboy i chodzę po Nowym Świecie w rozpiętej do pasa koszuli. I się zaklinali, że to matka wszystko za mnie robi. Dopiero kiedy zacząłem pisać rozmaite świństwa, zawahali się, bo tego to już by pani Głowacka nie napisała”, wspominał po latach. Wirówka nonsensu Tymczasem jako nastolatek wiedzę o tym, jak się zachować na co dzień, czerpał z kina. Z tym że w kinach wyświetlano jednak głównie filmy radzieckie,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Elita, emeryci i eremici

Dom Literatów przy Krupniczej stanowił zbiór wyjątkowych osobowości i niezwykłych losów Budynek przy ulicy Krupniczej 22 w Krakowie w 1945 r. stał się azylem dla pisarzy, poetów i dramaturgów, a później przez ponad 50 lat jako Dom Literatów gromadził pod swoim dachem niezwykłe literackie środowisko. ELITARNIE FRONTOWĄ w pierwszych latach po wojnie wydawać się mogła główna część budynku z oknami od ulicy Krupniczej, którą zajęli pisarze o znanych już nazwiskach: Andrzejewski, Kruczkowski, Szaniawski, Peiper, oraz nestorzy: Górski, Nikorowicz i Rybicki. Jednak z uwagi na rozpaczliwy brak mieszkań i dosyć duże powierzchnie lokali, nikt z nich nie zajmował całej przestrzeni; dzielili ją z innymi, często samotnymi lokatorami. Dopiero znacznie później frontowe mieszkania pozostawiano pisarzom z ich rodzinami niemal w całości, jednak w wielu z nich przynajmniej jeden pokój nadal zajmował literacki sublokator, tak jak Rybicki, mieszkający z rodzinami Tadeusza i Jerzego Kwiatkowskich, czy Mróz-Długoszewski z rodziną Anny Świrszczyńskiej. W tej części najbardziej podzielone było mieszkanie numer 3 na pierwszym piętrze, które na początku lat 50. zajmowało czworo najemców, w tym troje z rodzinami. W oficynach sytuacja była jeszcze trudniejsza – nawet dwupokojowe lokale rozdzielano na pojedynczych pisarzy; w większych mieszkaniach ze wspólnych

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Szczęśliwy naród idiotów

Na portalach i w prasie o jednym zdaniu Olgi Tokarczuk napisano więcej niż o tysiącach stron jej powieści Nad Wisłą o literaturze dyskutuje się rzadko. Raz do roku, gdy publikowane są zupełnie niezaskakujące, choć tragiczne wyniki czytelnictwa Polek i Polaków, i za każdym razem, gdy pisarz lub pisarka powie coś bez ładu i składu (Twardoch), pożali na swój los (Bargielska) albo nazwie Andrzeja Dudę debilem (Żulczyk). Dawno nie mieliśmy jednak burzy wokół kwestii czysto literackich, czyli tego, kto godzien jest być czytelnikiem Wielkich Ksiąg. Wyrwane z kontekstu słowa Olgi Tokarczuk o tym, że „literatura nie jest dla idiotów”, komentowane były obficie. Jak ironizował Grzegorz Wysocki w „Gazecie Wyborczej”, długość postów na temat Tokarczuk i idiotów opublikowanych w ciągu dwóch pierwszych dni internetowej awantury pięciokrotnie przekroczyła objętość „Ksiąg Jakubowych” (a to książka niezmiernie opasła). Zaskakujące, ile zdań da się napisać na temat jednego zdania noblistki. Można było odnieść wrażenie, że przyznanie się do braku zdania w tej sprawie było gorsze niż przyznanie się do tego, że nie płakało się po papieżu. Tokarczuk atakowały i prawica, i lewica. W przypadku prawicy nie ma żadnego zaskoczenia, prawa strona Olgi Tokarczuk, a śmiem podejrzewać, że i literatury w ogóle, nie znosi. Natomiast

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.