Tag "realizm polityczny"

Powrót na stronę główną
Opinie

Między głupotą a realizmem historycznym

Dzięki takim ludziom jak Aleksander Bocheński Polska nie uległa głębokiej stalinizacji i chaosowi

W 2020 r. wznowiony został głośny pamflet historyczny Aleksandra Bocheńskiego, nad którym autor pracował w czasie wojny, a opublikował go w roku 1947. Była to próba budowy zaplecza historycznego dla współpracy środowisk inteligenckich i ziemiańskich z Rosjanami w realiach powojennych. Na skalę kultury masowej ten sam problem podjął genialny film Andrzeja Wajdy „Popiół i diament” z 1958 r. Grany przez Zbyszka Cybulskiego Maciek Chełmicki, superbohater kina w kraju niby komunistycznym, to żołnierz Armii Krajowej, który nie chce już walczyć z ZSRR, tylko marzy o tym, by zakochać się, studiować, założyć rodzinę i pracować. W ten sposób tworzony był pragmatyzm odbudowy Polski zrujnowanej przez wojnę. Powtórzenie tej figury mieliśmy w „Czterech pancernych”, gdzie Janek Kos był synem oficera walczącego w 1939 r. na Westerplatte.

Ważniejsza była jednak książka pochodzącego z ziemiaństwa Aleksandra Bocheńskiego, która budowała intelektualny algorytm pracy elit polskich po 1945 r. Autor „Dziejów głupoty w Polsce” nawiązywał do twórczości przedwojennego historyka Uniwersytetu Poznańskiego, prof. Adama Skałkowskiego. Istniała jednak zasadnicza różnica – praca Bocheńskiego była antynapoleońska, co bez wątpienia stanowiło produkt bieżącej sytuacji politycznej.

Bocheński uważał, że Księstwo Warszawskie stanowiło naiwną efemerydę bez szans na przetrwanie, i wskazywał, że korzystniejsza byłaby współpraca z carem Aleksandrem I. W ten sposób książka uzyskiwała polityczną i aktualną nośność.

Skałkowski odwrotnie, w czasach sojuszu z Francją i rządów Józefa Piłsudskiego dowodził, że Polska czasów Napoleona słusznie stała u boku cesarza, a nie cara, i w 1812 r. były wielkie szanse na odbudowę granic przedrozbiorowych, na co mieliśmy obietnicę Bonapartego, który oficjalnie nazywał w Europie tę kampanię „drugą wojną polską”. Na tym polegał zdaniem Skałkowskiego realizm historyczny, gdy insurekcja 1794 r. i kolejne powstania to mrzonka, dająca się usprawiedliwić tylko psychologicznie.

Bocheński pisał do Skałkowskiego już 2 marca 1941 r.: „Wielce Szanowny Panie Profesorze, jestem dyletantem, który poświęca cały swój czas obecny na studiowanie prac Pańskich, a pragnie w przyszłości poświęcić cały swój czas na ich propagandę. Jestem zamiłowanym polemistą, więc obawiam się, że w moich pisaninach więcej będzie destrukcji frazesowiczów, którzy z panem się nie zgadzają, jak konstrukcji tez pozytywnych. W każdym razie wiele sobie obiecuję po rozmowach z Panem Profesorem i gdyby moja wizyta w Chrobrzu nie mogła dojść do skutku z jakiegokolwiek powodu, to będę prosił o audiencję przy okazji jakiegoś pobytu Pana Profesora w Krakowie”.

Chrobrze to rodowa siedziba Wielopolskich, gdzie wówczas przebywał Skałkowski, pracujący nad trzytomową biografią wielkiego margrabiego. Mimo wrogiego stanowiska nowej władzy wobec uczonego książkę, ze względu na przyjazne stanowisko profesora wobec Wielopolskiego, udało się opublikować w 1947 r. w wydawnictwie naukowym. Z rekomendacją Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk wsparta została finansowo przez Centralny Urząd Planowania i opublikowana w nakładzie 2 tys. egzemplarzy. Dzisiejszy biograf Wielopolskiego, Andrzej Szwarc, trafnie zwracał uwagę, że „XIX-wieczne analogie miały przemawiać za zwolennikami lewicowej Realpolitik”. Książka otrzymała pozytywną recenzję Stefana Kieniewicza. Skałkowski oceniał, że Wielopolski dążył do budowy nowoczesnego państwa, wzorując się na Prusach.

Apostoł realizmu

Z kolei „Dzieje głupoty” ukazały się dzięki finansowej pomocy Stefana Kisielewskiego – tak, tego samego Kisiela – w prywatnym wydawnictwie Panteon, w nakładzie 3 tys. egzemplarzy. Początkowo książka nie spotkała się z zainteresowaniem czytelników. Paweł Jasienica nazwał Bocheńskiego sceptycznie „fanatykiem realizmu historycznego”. Zarzucał mu lekceważenie kwestii etycznych, co czynić miało książkę anachroniczną, bo II wojna światowa – twierdził – dowiodła znaczenia spraw etycznych.

Inaczej i pozytywnie Stefan Kisielewski już w 1946 r. wychwalał autora „Dziejów głupoty” jako namiętnego apostoła realizmu politycznego. Aleksander Bocheński odwoływał się wielokrotnie do dorobku szkoły krakowskiej historyków, którą uważał za jedyną znaczącą. Kisiel określał książkę jako znamienitą, ale niepopularną, ponieważ walka z mitami nie cieszyła się powodzeniem. Skałkowski również uważał się za ucznia Szujskiego, Bobrzyńskiego i Kalinki. Stefan Kieniewicz podczas dyskusji o książce w 1947 r. ocenił, że nie jest prawdą, iż w Polsce nie ma realizmu historycznego ani dyskusji na ten temat. Zgadzał się jednak, że Polacy sami byli winni upadku kraju.

Generalnie stosunek historyków akademickich do książki był wrogi, a sam tytuł nastawiał szeregowego czytelnika sceptycznie. Jak to ujmował Kisiel, książka została „zakrakana” przez „formalistycznych i pedantycznych” historyków. Fakt, że w powojennych warunkach Bocheńskiego czytano i był popularny, wynikał z doraźnej konieczności współpracy z Rosjanami, jaka rysowała się w konkluzji. To samo odnosi się do wydania z 1984 r. w zmienionych okolicznościach historycznych. Już jednak Jerzy Giedroyc określał Bocheńskiego mianem „programowego kolaboranta” ze względu na działalność

Dariusz Łukasiewicz – profesor nadzwyczajny Instytutu Historii PAN, specjalizujący się w historii XIX i XX w., PRL oraz stosunkach polsko-niemieckich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Polska po wielkiej klęsce

Dominik Horodyński: realista czy romantyk?

Była straszna klęska… Jerzy Stefan Stawiński, żołnierz powstania warszawskiego, dowódca kompanii „Baszta”, autor scenariusza filmu „Kanał”, nie cierpiał powstańczych uroczystości, tych organizowanych w III RP. Mówił o powstaniu w sposób wstrząsający. „Pan spojrzy przez okno, wychodzi na Fort Mokotów. Proszę pana, na ten fort przeznaczyliśmy jedną kompanię »Baszty«. I ta kompania, mając parę pistoletów maszynowych, dwa czy trzy, a poza tym tylko granaty i pistolety, wyległa na ulicę Racławicką, żeby zdobyć ten fort. Spotkał ich taki grad pocisków, że cała kompania – koniec. Parę osób się uratowało. Pięć minut trwało tutaj powstanie, to było wysłanie ludzi na rzeź”. To o pierwszym boju, na Mokotowie. A te historie, gdy ewakuowali się kanałami? „Ja przecież wprowadziłem do tego kanału 70 osób, a wyszedłem we dwie albo trzy. Reszta dostała się do Niemców albo gdzieś po drodze zginęła. To potworne przeżycie…”. I dodawał: „To żadne bohaterstwo iść w gównie…”.

Zdzisław Sadowski, wicepremier w czasach Wojciecha Jaruzelskiego, żołnierz powstania, batalionu „Krybar”, członek ONR, od początku uważał, że ten zryw jest bezsensowny, że przyniesie nieszczęście, klęskę. Ale iść trzeba. Bo w kulcie powstań był wychowany. Tak zresztą uważali wszyscy związani z obozem narodowym, choćby Wiesław Chrzanowski, żołnierz batalionu „Gustaw”, z tej części Narodowej Organizacji Wojskowej, która podporządkowała się dowództwu AK. I Sadowski, i Chrzanowski wyszli z powstania z ciężkimi ranami.

Więcej szczęścia miał Dominik Horodyński. Również był w powstaniu. „Byłem przez pierwszy miesiąc adiutantem pułkownika Jana Mazurkiewicza »Radosława« i widziałem rzeczy, które jeszcze czasem mi się śnią”, mówił. Wspominał też, jak przenosił meldunki – piwnicami, między stłoczonymi cywilami. I to, czego się nasłuchał. Że paniczyki wymyśliły sobie powstanie.

Słowo paniczyki było na miejscu. Stawiński to licealista z V LO im. Księcia Józefa Poniatowskiego, Sadowski – uczeń Batorego, Chrzanowski – syn profesora politechniki, ministra w II RP. I on, Horodyński, rocznik 1919, matura w Wilnie, studia prawnicze w Krakowie, z zamożnej, wpływowej rodziny, gospodarującej na 10 tys. ha na Wileńszczyźnie i w Tarnobrzeskiem. Wojna zmiotła cały jego świat. W roku 1943 w Zbydniowie jego rodzina została wymordowana przez oddział pacyfikacyjny SS. Dwaj bracia zginęli w 1944 r., podczas nieudanej akcji Kedywu na Pawiak.

A jego Polska…

Mówił, że nie miał złudzeń. „Pamiętam 9 maja 1945 r. Byłem w Krakowie, strzelano na wiwat z radości, a ja chodziłem po ulicach, byłem zupełnie sam i nie miałem absolutnie poczucia zwycięstwa”.

Był rozbitkiem, jak miliony innych. Miał 26 lat, ale nie patrzmy na ten wiek dzisiejszą miarą. Wszechstronnie wykształcony, od najmłodszych lat miał najlepszych guwernerów. Wojna dodała mu dojrzałości. I orientował się, jaki jest układ sił, co jest realne, a co nie. Przyjaźnił się z Aleksandrem Bocheńskim, wielkim zwolennikiem realizmu politycznego. „Uważaliśmy, że sojusznicy zachodni oddali Moskwie nie tylko Polskę, ale tę część Europy. I że siły, by temu się przeciwstawić, nie mamy. Bo jak przeciwstawić się Armii Czerwonej? Więc Polsce grozi kształt Księstwa Warszawskiego plus Wielkie Księstwo Poznańskie, może jakiś kawałek Śląska. I wielkie straty na wschodzie. Po prostu katastrofa. Mieliśmy poczucie przegrania wojny. Nie przegrania z Niemcami, tylko przegrania interesów Polski. Więc w takiej sytuacji trzeba szukać porozumienia z nową władzą, z Rosją, bo tylko jakiś układ z nią może nam zapewnić zachowanie państwa”.

Nie był w swoich opiniach wyjątkiem. Poczucie katastrofy było powszechne. Najpierw katastrofy roku 1939. „Nienawiść do tzw. pułkowników przez pierwsze lata okupacji była straszna”, mówił Horodyński. A potem katastrofy powstania warszawskiego – „Skala tej klęski była przeraźliwa”. Do tego utrata Wilna i Lwowa. I całkowita bezsilność. „Nie chcemy Wrocławia, nie chcemy Szczecina!”, wołał premier rządu londyńskiego Tomasz Arciszewski. Ale był to okrzyk pusty.

Co nie znaczy, że głosów nawołujących do myślenia realnego nie było. W 1945 r. Stanisław Grabski, brat Władysława Grabskiego, dwukrotnego premiera II RP, sam dwukrotny minister i przez kilka lat przewodniczący Związku Ludowo-Narodowego, wydał w Londynie broszurę zatytułowaną „Nil desperandum”. Wykładał w niej bezpośrednimi słowami: „Rok 1939 zakończył historię Polski Jagiellońskiej, przesuniętej na wschód, z ludnością polską, ukraińską i białoruską. To koniec. Polska nie odzyska granicy ryskiej, bo nie ma na to siły, musi zgodzić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Realizm Pete’a Hegsetha

Choć Europa powinna zwiększyć wydatki na zbrojenia, nie musi wydawać fortuny na drogą broń

Goszczący już na łamach „Przeglądu” Anatol Lieven jest jednym z najbystrzejszych i najlepiej poinformowanych zachodnich analityków. Jego kontakty w Rosji i w Ukrainie (przez ponad 13 lat pracował jako dziennikarz na obszarze byłego ZSRR) pozwalały mu w przeszłości i nadal pozwalają kompetentnie i w miarę obiektywnie komentować rozwój wypadków. Jeszcze przed oficjalnym oświadczeniem ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa pisał on, że Rosja nie zgodzi się na obecność natowskich wojsk z Europy w Ukrainie, czyniąc całą burzliwą dyskusję bezprzedmiotową. Bardzo istotne jest również zwrócenie uwagi na bezcelowość w gruncie rzeczy wydawania przez Europejczyków bajońskich sum na zbrojenia w świetle zrewolucjonizowania współczesnego pola walki przez drony.

Prezentujemy fragmenty artykułu, który ukazał się 12 lutego 2025 r. na stronie internetowej think tanku Responsible Statecraft. Z całością można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/hegseth-nato-ukraine/.

 

Amerykański sekretarz obrony Pete Hegseth zawarł niespotykaną dozę szczerości w swoich uwagach na temat warunków pokoju w Ukrainie, skierowanych do członków NATO. Należą mu się za to specjalne wyrazy wdzięczności od przedstawicieli ukraińskiego i europejskiego establishmentu, choć z pewnością ich nie otrzyma. Jego oświadczenie rozwiewa iluzje, w których oni tkwili. Gdyby te iluzje nie zostały rozwiane, mogłyby wstrzymać proces pokojowy i spotęgować niebezpieczeństwa czyhające na Ukrainę. (…) Hegseth powiedział: „Tak jak i wy chcemy suwerennej i dostatniej Ukrainy, lecz musimy zacząć od przyznania, że jej powrót do granic sprzed 2014 r. jest nierealistycznym celem. Pogoń za nim przedłuży jedynie wojnę i przyniesie więcej cierpienia. (…) W trwały pokój w Ukrainie muszą być wpisane solidne gwarancje, że wojna się nie powtórzy. (…) Jednak Stany Zjednoczone nie wierzą, że członkostwo Ukrainy w NATO byłoby realistycznym efektem wynegocjowanego porozumienia. Gwarancje bezpieczeństwa muszą być wsparte przez europejskie i pozaeuropejskie oddziały. Jeśli oddziały te zostaną rozmieszczone w charakterze sił pokojowych, powinny być rozmieszczone w ramach misji pozanatowskiej i nie powinny być chronione art. 5 (chodzi o art. 5 Traktatu północnoatlantyckiego: „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim” – przyp. P.K.). (…) Żeby było jasne: wojska amerykańskie nie zostaną rozmieszczone w Ukrainie w ramach jakichkolwiek gwarancji bezpieczeństwa (…)”.

Prawda jest taka, że przedstawiciele europejskiego establishmentu znajdują się w sytuacji bohatera kreskówki, który, biegnąc, nie zauważył, że skończył mu się grunt pod nogami, i porusza nimi prędko w powietrzu jeszcze przez kilka sekund, zanim zda sobie sprawę, że ma pod sobą przepaść, po czym spada z krzykiem. (…) W CNN można było usłyszeć, że „Wielka Brytania może szybko zastąpić USA w roli najbliższego zachodniego sojusznika Ukrainy”. Biorąc pod uwagę dysproporcję między zasobami wojskowymi i gospodarczymi USA i Wielkiej Brytanii, jeśli jakikolwiek brytyjski urzędnik, polityk, analityk czy dziennikarz rzeczywiście uważa to za wykonalne, jest szaleńcem

Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla

Tytuł pochodzi od tłumacza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Jimmy Carter i próba uczłowieczenia Realpolitik

Carter zatrudnił ludzi, którzy rzucali mu wyzwania. Mógł przybierać marsowe oblicze, ale nigdy „nie uśmiercał doradcy”

Robert E. Hunter gościł już na łamach „Przeglądu”. 29 kwietnia 2024 r. ukazał się jego artykuł „NATO na rozdrożu”. Tekst poprzedzała krótka prezentacja sylwetki autora, nie ma zatem potrzeby ponownego przypominania jego intelektualnych i politycznych dokonań. Ważne w kontekście prezentowanych poniżej fragmentów interesującego artykułu wspomnieniowego o zmarłym niedawno prezydencie Jimmym Carterze jest przede wszystkim to, że w jego administracji Hunter był członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Council – NCS) – najpierw jako dyrektor ds. zachodnioeuropejskich, a następnie bliskowschodnich. Z całością tekstu, który ukazał się 2 stycznia 2025 r., można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/carter-middle-east.

 

(…) Pracowałem w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego za kadencji Jimmy’ego Cartera, od dnia inauguracji jego prezydentury w 1977 r. do 20 stycznia 1981 r., kiedy to w Białym Domu wymieniła nas ekipa Ronalda Reagana. (…) Niewielu pozostało urzędników wysokiego szczebla zajmujących się w administracji Cartera polityką zagraniczną, którzy mogliby dać osobiste świadectwo tamtym czasom.

(…) Carter zlecił doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Zbigniewowi Brzezińskiemu zrekrutowanie jak najlepszego zespołu ludzi zarówno z rządu, jak i spoza niego, bez oglądania się na ich preferencje polityczne lub wsparcie finansowe udzielane prezydentowi w trakcie kampanii. Podobnie było w Departamencie Stanu, w którym jego sekretarz Cyrus Vance utworzył pierwszorzędny zespół, również bez brania pod uwagę afiliacji politycznych. Długo będzie się dyskutować czy połączenie „grającego twardo” Brzezińskiego z Vance’em, który prezentował dżentelmeńskie podejście do polityki, wyszło na dobre. Różnili się znacznie, a najwyraźniej było to widać w kwestii postępowania wobec Związku Radzieckiego. Brzeziński kładł nacisk na konfrontację, podczas gdy Vance na dyplomację, choć wspartą siłą. Carter musiał poświęcać mnóstwo czasu na „rozdzielanie ich”, a mnie przypadła kluczowa rola w redukowaniu napięć pomiędzy Radą Bezpieczeństwa Narodowego a Departamentem Stanu (…).

(…) Zespół ludzi tworzących Radę Bezpieczeństwa Narodowego był mały – liczył mniej niż 60 profesjonalistów radzących sobie ze wszystkimi sprawami. Oznaczało to, że każdy jego członek musiał mieć szeroką perspektywę i zdolność łączenia problemów w obrębie regionów i poza nimi. Musiał także wykształcić „prezydencki sposób myślenia”. Dodatkowo znaczyło to, że członkowie zespołu, a nie jedynie doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, często kontaktowali się bezpośrednio z prezydentem, co od tamtej pory jest rzadkością. Dzisiejszy personel rady rozrósł się do 600 osób, osłabiając w ten sposób skuteczność swojego działania, a czasami znacząco przyczyniając się do porażek w polityce zagranicznej ponoszonych przez ostatnie administracje.

(…) Carter zatrudnił ludzi, którzy rzucali mu wyzwania i zmuszali go do dogłębnego przemyślenia opcji dostępnych w polityce zagranicznej. Mógł przybierać marsowe oblicze, ale nigdy „nie uśmiercał doradcy”. Dla kontrastu w administracjach ostatnich lat – w szczególności w dwóch ostatnich – prezydenci woleli potakiwaczy. Ucierpiała na tym powaga Ameryki w świecie.

(…) Carter rozumiał, że Stany Zjednoczone muszą uznać, że inne kraje, w tym bliscy sojusznicy, mają własne interesy i nie będą bez szemrania podążać za polityką USA. Kwestia ta nabrała jeszcze

Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla, tytuł pochodzi od tłumacza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Stanisław Filipowicz

Jankesi

Żyć można dla prawdy albo dla efektu. Dziś na ogół robimy wszystko dla efektu, gorączkowo próbując nadążyć za trendem. Takie skłonności czynią z człowieka idealnego kandydata na polityka. Czasy, gdy politycy zajmowali się przełamywaniem barier, a nie zdobywaniem poparcia poprzez pochlebstwa i fałszywe obietnice, już dawno minęły.

Bywa jednak, że coś jeszcze zaszeleści. Bardzo spodobał mi się Cornel West, który w amerykańskich wyborach próbował zdobyć nominację z ramienia zielonych – ciemnoskóry filozof, jazzman, nowojorski profesor. Błyskotliwy, przebojowy. Zapytany w rozmowie ze Stephenem Sackurem z BBC, co będzie po wyborach, odpowiedział: „Jeśli wygra Trump, będzie druga wojna domowa, jeśli wygra Biden, trzecia wojna światowa”. Ciekawe. Oczywiście Biden nie jest już kandydatem, ale nie zapominajmy, że Kamala Harris przyjęła namaszczenie właśnie z jego rąk. Nie będzie więc żadnym nadużyciem stwierdzenie, że jesteśmy wciąż na tym samym torze.

A gdzie szczęśliwa Ameryka, gdzie się podziała? Druga już wojna domowa na horyzoncie? Od dawna dużo się mówi na temat napięć, konfliktów, walki plemion politycznych. Przewidywania Westa nie są więc oderwane od rzeczywistości.

Ten tekst piszę z przekory

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Powrót antykomunisty do PRL

Dzisiejsza Polska o nim zapomniała. Szczególnie prawica wymazała Cata-Mackiewicza ze swojej tradycji, czyniąc z niego „zdrajcę”

Rok 1956 był dla powojennej Polski rokiem cudów. Definitywny koniec stalinizmu i wszelkich prób sowietyzacji zwiastowały takie wydarzenia jak śmierć „lokalnego Stalina”, czyli Bolesława Bieruta, i przejęcie władzy przez Władysława Gomułkę, który osiem lat wcześniej miał odwagę przeciwstawić się Moskwie, za co zapłacił kilkuletnim uwięzieniem. W 1956 r. wyszli na wolność wszyscy więźniowie polityczni poprzedniego okresu, skończyło się ideologiczne szaleństwo w kulturze, nauce i oświacie, a tradycje niepodległościowe (również te z okresu II wojny światowej) zaczęto włączać do kanonu polityki historycznej PRL. Pisarze, dziennikarze i historycy znów mogli uprawiać swój zawód, bez konieczności odgrywania roli propagandystów nowego ustroju.

Efektem tego roku cudów były także decyzje o powrocie do kraju, podejmowane przez kolejnych wybitnych ludzi pióra żyjących od czasu wojny na emigracji. Wróciła do Polski katolicka pisarka Zofia Kossak-Szczucka, wrócił popularny reportażysta Melchior Wańkowicz, nieco później mistrz powieści historycznej Teodor Parnicki. Jednak pierwszym, który porzucił smutny i niepewny żywot na uchodźstwie, był Stanisław Cat-Mackiewicz. Jego powrót z Londynu do kraju nastąpił 14 czerwca 1956 r., gdy wylądował na warszawskim Okęciu, po czym zorganizowano mu konferencję prasową. Dobiegał wówczas sześćdziesiątki i w stolicy Polski Ludowej przyszło mu spędzić ostatnią dekadę barwnego i owocnego pisarsko życia.

„Mackiewicz był zawsze interesujący, pasjonujący, wzbudzał sprzeciwy, namiętności, wrogość, miał bez końca spraw honorowych i pojedynków, ale nikt nigdy mu nie zarzucił, że nudzi, że ględzi, że nikt go nie czyta. Nie było nikogo, kto kiedykolwiek mógłby twierdzić, że się we wszystkim ze Stanisławem Mackiewiczem zgadza, ale jego bystrość, jego żywotność, szybkość i wyrazistość wszystkich jego reakcji, czy to w rozmowie czysto towarzyskiej, czy też o sprawach bieżących, zdumiewała i imponowała. Mackiewicz był człowiekiem, który miał olbrzymi talent. Rzadko kiedy przekonywał, ale nikt nie mógł być wobec niego obojętnym”, wspominał przyjaciela emigracyjny publicysta Wacław Zbyszewski („Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych”, Warszawa 2000, s. 211).

Stanisław Mackiewicz urodził się w Petersburgu w 1896 r., w rodzinie pochodzącej z litewskiej szlachty. Młodość spędził w rosyjskim jeszcze Wilnie, po wybuchu I wojny światowej bezskutecznie próbował przedostać się do Legionów Polskich, później należał do Polskiej Organizacji Wojskowej, za co przesiedział kilkanaście dni w warszawskiej Cytadeli. Ostatecznie walczył z bolszewikami na Białorusi w 1919 r. jako ochotnik w oddziale jazdy braci Dąbrowskich (który stał się 13. pułkiem ułanów), latem 1920 r. zaś bronił Mazowsza przed Armią Czerwoną w szeregach 211. pułku ułanów, gdzie dosłużył się stopnia podporucznika. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Wileńskim dopiero w 1924 r., po ponad 10 latach od ich rozpoczęcia.

Więzień Berezy

Był już wówczas czynnym publicystą, a od sierpnia 1922 r. redaktorem naczelnym wydawanego w Wilnie dziennika „Słowo”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Endecy u boku Gomułki

W imię racji stanu weszli do Ministerstwa Ziem Odzyskanych.

Wbrew popularnej obecnie legendzie o powstaniu antykomunistycznym, które miało trwać w Polsce w latach 1945-1963, zdecydowana większość społeczeństwa przystąpiła w tym czasie do odbudowy zniszczonego wojną kraju. Także niektóre środowiska antykomunistyczne uznały, że należy wejść w nową rzeczywistość polityczną. Nie po to, żeby budować komunizm, ale by wspierać to, co służy polskiej racji stanu. To był realizm polityczny charakterystyczny dla części obozu narodowo-demokratycznego. Między innymi dla grupy skupionej wokół prof. Zygmunta Wojciechowskiego (1900-1955), wywodzącej się ze „starej endecji” poznańskiej, która podczas okupacji niemieckiej rozwijała polską myśl zachodnią w ramach konspiracyjnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich i Instytutu Zachodniego. 

Dla tych ludzi – skupionych w konspiracyjnej Organizacji Ziem Zachodnich Ojczyzna – rok 1945 był nie „zamianą jednej okupacji na drugą”, ale przełomem, który odwrócił kartę dziejów, ponieważ Polska wracała na ziemie piastowskie sprzed tysiąca lat. Była to realizacja marzeń działaczy i naukowców rozwijających w pierwszej połowie XX w. polską myśl zachodnią. Marzenia te znalazły odzwierciedlenie we „Wskazaniach ideowych” Ojczyzny z 1943 r., gdzie była mowa o Polsce narodowo-katolickiej „ze sprawiedliwym ustrojem społeczno-gospodarczym” oraz granicą zachodnią na Odrze i Nysie Łużyckiej. I nagle – w wyniku ustaleń jałtańsko-poczdamskich – ta granica stała się faktem. 

Dlatego już 13 lutego 1945 r. Zygmunt Wojciechowski skierował na ręce premiera Rządu Tymczasowego Edwarda Osóbki-Morawskiego memoriał, w którym zaoferował usługi kierowanego przez siebie Instytutu Zachodniego w dziele zagospodarowania przyszłych Ziem Zachodnich i Północnych. Natomiast 15 lipca 1945 r. – w rocznicę bitwy pod Grunwaldem – organizacja Ojczyzna podjęła decyzję o rozwiązaniu się, wyjściu z konspiracji i zaangażowaniu w legalną pracę na rzecz powrotu Polski nad Odrę i Bałtyk. Przekaz tego środowiska był jasny – sprzeciw wobec dalszej konspiracji i walki zbrojnej, „tak” dla pracy organicznej przy odbudowie kraju i zagospodarowaniu Ziem Odzyskanych. 

Tę spektakularną decyzję podjęła rada polityczna Ojczyzny w składzie: dr Zdzisław Jaroszewski, Maria Kiełczewska, Juliusz Kolipiński, ks. Karol Milik, Jan Jacek Nikisch, ks. Maksymilian Rode, Kirył Sosnowski, Stanisław Tabaczyński, Alojzy Targ oraz prof. Zygmunt Wojciechowski. Działacze Ojczyzny wkrótce po ujawnieniu się objęli wiele stanowisk w mediach, w ruchu wydawniczym, Polskim Związku Zachodnim, Ministerstwie Ziem Odzyskanych i Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz w szkolnictwie wyższym i średnim.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Bandera jak „żołnierz wyklęty”?

Myliłby się ten, kto by sądził, że w Polsce jest tylko jedna – negatywna – narracja na temat OUN/UPA Nie ulega wątpliwości, że pomiędzy pomajdanową Ukrainą a Polską w postrzeganiu historii OUN/UPA istnieje przepaść. (…) Na tę przepaść zwrócił uwagę m.in. historyk Adam Cyra, komentując obchodzoną kolejny raz na Ukrainie 1 stycznia 2023 r. rocznicę urodzin Stepana Bandery. Stwierdził on: „Warto odnotować, że kult banderyzmu jest także częścią edukacji w ukraińskich szkołach, w których młodzież uczy się, że Stepan

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Henry Kissinger i sztuka ograniczenia w polityce

Fundament realistycznego myślenia Kissingera to uprzytomnienie sobie granic swoich mocy sprawczych W wieku 100 lat zmarł Henry A. Kissinger, zwany niekiedy amerykańskim Bismarckiem. To jedna z najbardziej wpływowych figur w światowej polityce ubiegłego wieku. Jego oddziaływanie było odczuwalne również w obecnym stuleciu. Nie tylko za sprawą wielu ważnych książek, które opublikował, lecz także z uwagi na działania firmy doradczej Kissinger Associates. Czytelnicy PRZEGLĄDU doskonale wiedzą, że do końca był aktywny. Numer 42/2022 tygodnika stwarzał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Globalny punkt widzenia Wywiady

Realiści mieli rację

Jest przepaść między obietnicami Zachodu dla Kijowa a rzeczywistością Lily Lynch – dziennikarka, członkini zespołu Alameda Institute, założycielka magazynu „Balkanist”, publikuje w „New Statesmanie” i „International Politics and Society”, pochodzi z Kalifornii, mieszka w Belgradzie. Napisałaś niedawno długi tekst o tym, że „realiści mieli w sprawie Ukrainy rację”. Wiem, że to jest zdanie, które w Polsce budzi olbrzymi opór i kontrowersje, więc zapytam cię wprost: rację w czym? – Skupiłam się tak naprawdę na jednej rzeczy,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.