Realiści mieli rację

Realiści mieli rację

Jest przepaść między obietnicami Zachodu dla Kijowa a rzeczywistością


Lily Lynch – dziennikarka, członkini zespołu Alameda Institute, założycielka magazynu „Balkanist”, publikuje w „New Statesmanie” i „International Politics and Society”, pochodzi z Kalifornii, mieszka w Belgradzie.


Napisałaś niedawno długi tekst o tym, że „realiści mieli w sprawie Ukrainy rację”. Wiem, że to jest zdanie, które w Polsce budzi olbrzymi opór i kontrowersje, więc zapytam cię wprost: rację w czym?
– Skupiłam się tak naprawdę na jednej rzeczy, którą realiści podnosili od początku inwazji na Ukrainę. I mówię tu nie o prof. Johnie Mearsheimerze nawet, bo to nie on był inspiracją dla mojego eseju, ale o ludziach takich jak Patrick Porter, Ben Friedman czy Justin Logan. Oni zaś podkreślają od dawna, że istnieje przepaść między retoryką, która towarzyszy pomocy Zachodu dla Ukrainy, a tym, co naprawdę gotowi jesteśmy zrobić.

Z jednej strony, opowiadamy sobie i światu pewną opowieść, w której od losów Ukrainy zależy przyszłość demokracji i zachodnich wartości, bezpieczeństwo NATO, cały ład międzynarodowy. Z drugiej – widać wyraźnie, że nie ma woli politycznej ani zasobów, nawet po stronie USA, żeby za tą retoryką poszły czyny. Mamy więc przepaść retoryczno-polityczną, przed którą przestrzegali właśnie realiści. Do tego politycy publicznie mówią, że wierzą w sukces i możliwości Ukrainy, ale prywatnie i off the record sami podają je w wątpliwość.

Oczekiwania są zawyżone?
– Poprzeczka oczekiwań została postawiona tak wysoko, że właściwie przygotowaliśmy grunt pod ukraińską klęskę. To znaczy: być może nigdy nie istniał realistyczny scenariusz, w którym Ukraińcy dokonują wszystkiego, czego byśmy chcieli. Ukrainie udało się odepchnąć pierwszy atak dużo silniejszego przeciwnika i to samo w sobie było sukcesem. Ale kolejne cele, choćby wiarygodna ścieżka akcesji do NATO dla Ukrainy, upadły błyskawicznie. Sam Sojusz Północnoatlantycki z tego się wycofał na szczycie w Wilnie. Myślę więc, że również prezydent Zełenski i Ukraińcy zgodziliby się, że oczekiwania wobec kontrofensywy czy nadzieje na szybkie zwycięstwo były w tych okolicznościach zbyt duże. To samo w drugą stronę – czyli oczekiwania, jak bardzo Zachód pomoże.

Dziś prezydent Biden mówi, że będziemy wspierali Ukrainę tak długo, jak to konieczne. Biorąc pod uwagę pewien zawód i rozczarowanie sytuacją, jest pokusa, żeby zapytać: tak długo, jak to konieczne, żeby zrobić co?

Ale obietnice wsparcia w ustach prezydenta Bidena to nie tylko slogan, ale też polityka amerykańskiej administracji. Dlaczego mielibyśmy podawać w wątpliwość prawdziwość tych deklaracji?
– Wierzę, że to jest oficjalna polityka prezydenta Bidena, i wierzę, że cieszy się ona szerokim poparciem w Partii Demokratycznej. Choć ostatni sondaż pokazuje, że dalszą pomoc zbrojną Ukrainie popiera 62% wyborców demokratów, więc nie jest to jakaś przytłaczająca większość. Pojawia się już zmęczenie wojną. Prezydent może zatem obiecywać dalsze wsparcie dla Ukrainy „tak długo, jak to będzie konieczne”. Gdy jednak do władzy dojdzie ktoś inny – np. prawicowy populista – może się okazać, że to już nie jest tak konieczne.

To rzeczywiście nieszczęście i jest w tym pewna niesprawiedliwość, że wiele regionów świata tak naprawdę jest zależnych od tego, co wydarzy się w amerykańskiej krajowej polityce. Nawet więcej – to czynnik destabilizujący sytuację globalnie. Bo inne państwa nie mogą się spodziewać, że działania odchodzącej administracji będą kontynuowane przez władzę obejmującą stery.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 45/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Fot. materiały prasowe

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy