Tag "rynek pracy"

Powrót na stronę główną
Aktualne Pytanie Tygodnia

Dlaczego tak łatwo można manipulować Polakami?

Prof. Mirosław Karwat,
politolog, kierownik Katedry Teorii Polityki i Myśli Politycznej WNPiSM UW

Dość powszechna podatność na manipulację w przekazie politycznym wynika m.in. z niskiego poziomu i zakresu wiedzy obywatelskiej rodaków, tylko wyrywkowego i doraźnego zainteresowania polityką (a i wtedy nie meritum, ale detalami lub chwilowymi wrażeniami i nastrojami), z krótkiej pamięci wyborców o decyzjach i czynach polityków oraz z braku przyzwyczajenia do ciągłości w myśleniu, do porównywania źródeł i treści informacji, co umożliwiałoby samodzielność i krytycyzm w ocenach. Dominują subiektywne kryteria wiarygodności i skłonność do wiary na kredyt (z góry w dowolnej sprawie i sytuacji, na zawsze) ze względu na kryterium „swój, nasz, normalny, prawdziwy Polak” oraz irracjonalne uprzedzenia do oponentów. Znać tu efekty zarówno wychowania religijnego, jak i marketingu – jedno i drugie naprowadza na emocje, nie na przemyślenia.

 

Prof. Radosław Markowski,
profesor nauk społecznych

Możemy najwyżej mówić o takich Polakach, którzy dają sobą manipulować lub nie dają. Mamy przecież bagaż wiedzy naukowej, dzięki której m.in. latamy w kosmos. W odróżnieniu od wypowiedzi religijnych w naukę wdrukowane są autokorekty. W przypadku religii mamy instytucję, która dba o nienaruszalność głoszonych dogmatów, nawet jeśli są sprzeczne z empirią. Kiedy mowa o manipulacji, myślimy więc o ludziach, którym przedstawia się świat, jakiego nie ma. Są to osoby ideologicznie zawłaszczone przez sprawnych manipulatorów. Działa też mechanizm chodzenia na skróty – pozwalania, żeby ktoś decydował za nas. To opisywana przez Fromma ucieczka od wolności. Niestety, te mechanizmy jeszcze się wzmocniły w ramach rozwoju sztucznej inteligencji. Groźne jest zwłaszcza to, co się dzieje z młodzieżą, która już dziś woli od rodziców przyjaciół wykreowanych przez SI. To wielkie zagrożenie dla przyszłości gatunku.

 

Prof. Tadeusz Klementewicz,
politolog, UW

W każdym społeczeństwie najwięcej jest Jarząbków, tj. pracowników najemnych. Tkwią oni w jarzmie korzystnej sprzedaży swojej siły roboczej. To smycz, którą trudno zerwać. To ona ogranicza horyzont poznawczy jednostki. Najważniejsza jest płaca. Wymaga to wiedzy o rynku pracy, a także znajomości królestwa Biedronki: gdzie i kiedy można tanio kupić coś do garnka i na grzbiet. Z powodu konkurowania o pracę jednostka jest podatna na uprzedzenia, np. wobec przybyszów z kolorowego świata. Z tej perspektywy ocenia wszystkie partie. PiS sprytnie wykorzystało to nastawienie i zdobyło serca ludzi decyzjami o płacy minimalnej, o 13. i 14. emeryturze, o 500+, troską o rolników. Do tego trzeba dodać kokon poznawczy, w który każdego owijają szkoła, ambona, akademie, język o błogosławionych kreatorach miejsc pracy. I o dobrym Wuju Samie.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne

28% pracowników w Polsce obawia się zwolnień grupowych, a co trzeci nie ma oszczędności — wyniki badania

Zwolnienia grupowe to w 2025 roku gorący temat — nie tylko pod względem skali. Według nowego badania LiveCareer Polska aż 28% pracowników obawia się utraty pracy w wyniku redukcji etatów. 36% zatrudnionych nie posiada żadnych oszczędności na trudniejsze czasy, a 64% nie ma planu awaryjnego na wypadek zwolnienia.

 

Serwis kariery LiveCareer.pl przeprowadził badanie „Zwolnienia grupowe pod lupą”, w którym zapytano 1258 Polaków o ich doświadczenia i opinie na temat masowych zwolnień. Uzyskane wyniki pokazały, że ten temat budzi wśród Polaków wiele obaw.

Okazało się m.in. że 26% pracowników w Polsce przynajmniej raz straciło pracę w wyniku zwolnień grupowych. Ich wrażenia nie są jednoznaczne — bo 37% pracowników firm, które przeprowadziły takie zwolnienia w ciągu ostatnich 5 lat, ocenia ten proces raczej dobrze, a kolejne 35% — raczej źle. W tym okresie najbardziej narażeni na zwolnienia grupowe byli pracownicy handlu oraz przemysłu i budownictwa (w tych grupach aż 30% respondentów straciło pracę w tym trybie).

Jednocześnie 21% pracujących Polaków deklaruje lekkie obawy przed zwolnieniem grupowym, a 7% bardzo się tego boi. Około 34% osób, które czują się zagrożone, potwierdziło, że ich pracodawca oficjalnie zapowiedział już takie zwolnienia. U pozostałych osób te obawy najczęściej są spowodowane przez zauważalne problemy finansowe firmy (44%) oraz zmiany w jej strukturze organizacyjnej (41%).

— Z naszego badania wynika, że gdy media poruszają temat zwolnień grupowych, aż 31% Polaków odczuwa głównie smutek. Kolejne 22% z nas czuje złość, a 21% nawet lęk. Te trudne emocje to nasza reakcja na niepewność na rynku pracy — komentuje Żaneta Spadło, ekspertka kariery LiveCareer.pl i autorka raportu. — Większość osób pracuje głównie po to, by zarobić pieniądze i w efekcie zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. A wizja nagłej utraty pracy nas tego poczucia pozbawia, zwłaszcza gdy nie mamy na to żadnego wpływu — a tak jest w przypadku zwolnień grupowych. Dlatego tak ważne jest zgromadzenie oszczędności i opracowanie planu „B” na wypadek zwolnienia. To może nam pomóc przetrwać ten trudny okres na satysfakcjonującym poziomie.

 

Niestety — aż 36% pracujących Polaków nie ma żadnych oszczędności na wypadek zwolnienia. Niewielu zatrudnionych opracowało też szczegółowy (8%) lub ogólny (28%) plan awaryjny na wypadek utraty pracy. Jednocześnie 70% badanych Polaków liczy na dodatkową pomoc ze strony państwa dla osób, które stracą pracę w wyniku redukcji etatów.

Badanie wykazało również, że:

  • zdaniem 66% Polaków odprawy, które przysługują pracownikom zwalnianym grupowo, są za niskie
  • 45% badanych pracowników ocenia swoje szanse na znalezienie nowej pracy jako średnie, 23% uważa je za niskie lub bardzo niskie, a tylko 22% — za wysokie lub bardzo wysokie
  • 60% zatrudnionych po ewentualnym zwolnieniu grupowym rozważa zmianę branży, 57% chciałoby zarabiać na swojej pasji, a 38% planuje prowadzenie własnego biznesu.

Szczegółowe wyniki badania „Zwolnienia grupowe pod lupą” z 2025 roku można znaleźć tutaj.

***

O LiveCareer Polska:


LiveCareer Polska to serwis kariery, który od 2005 roku oferuje szybki i prosty w obsłudze kreator CV online z gotowymi treściami do CV dopasowanymi do każdej branży i stanowiska. Oprócz tego w serwisie można znaleźć artykuły ekspertów ds. HR z poradami, jak znaleźć pracę oraz praktyczne wskazówki, jak napisać profesjonalne CV i list motywacyjny. Na stronach LiveCareer użytkownicy ze 180 krajów stworzyli już ponad 10 milionów CV i innych dokumentów aplikacyjnych.

 

Technologie

Komu służy sztuczna inteligencja

AI ma coraz większy wpływ na zmiany społeczne i na rynku pracy

Od miesięcy media wieszczą, że sztuczna inteligencja (Artificial Intelligence, AI) wyprze z rynku pracy kolejnych profesjonalistów. Ludzie nie lądują jednak masowo na bruku, jak straszy część nagłówków. Ale widać, że AI ma znaczący wpływ na światowe rynki pracy, dotyczy to również Polski. Sztuczna inteligencja to nowe możliwości w wielu zawodach, w które zresztą skutecznie się wdarła. Jednocześnie jest czymś nowym od strony społecznej. Jej oddziaływanie nie zawsze można nazwać pozytywnym. Dużo osób zaczęło korzystać z chatbotów AI w zastępstwie sesji terapeutycznych. Pisanie z botami AI jest też popularne wśród nastolatków, co w wielu przypadkach miało opłakane skutki.

Kto na bruk?

Rozwój sztucznej inteligencji nie jest dobrą wiadomością dla niektórych zawodów. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju już w 2024 r. prognozowała, że nawet 85% stanowisk kasjerskich może zostać zautomatyzowanych do 2030 r. Od kilku lat w dużych sieciach handlowych widać coraz więcej kas automatycznych. Tesco UK odnotowało 40-procentowy spadek liczby kasjerów od 2020 r. do teraz. Wiele sieci oferuje pracownikom możliwość przekwalifikowania się, m.in. na specjalistów ds. obsługi klienta lub operatorów logistyki. Alternatywą mogą być stanowiska związane z handlem internetowym lub obsługą magazynową zamówień składanych przez internet.

W nadchodzących latach niełatwo będą też mieć pracownicy administracji i księgowi. Według badań przeprowadzonych dla firmy konsultingowej McKinsey już dziś aż 50% zadań księgowych może wykonywać AI. Najnowsze systemy z wbudowaną sztuczną inteligencją potrafią automatycznie przenalizować faktury, wygenerować raporty, a nawet wypełnić formularze podatkowe. Prognozowany spadek zatrudnienia w tej branży to 15-20% do 2030 r. Dużo mniej zagrożeni mogą się czuć przedstawiciele zawodów medycznych, ale nawet tu przewiduje się zmiany. Dzieje się to zresztą w radiologii i diagnostyce obrazowej. Sztuczna inteligencja już teraz skutecznie wspiera część procesów diagnostycznych. Na szczęście zgodnie z ustawą o zawodach medycznych AI nie może diagnozować samodzielnie, bez nadzoru lekarza. Technologia ta odznacza się jednak dużą skutecznością. Algorytmy z precyzją wykrywają zmiany nowotworowe, anomalie neurologiczne i urazy.

Od początku rewolucji AI obrywa się natomiast branży kreatywnej. Eksperci Światowego Forum Ekonomicznego sądzą, że w jej przypadku do 2030 r. sztuczna inteligencja zastąpi człowieka nawet w 42% zadań. Z drugiej strony mówi się o nowej erze kreatywności. Artyści nie są jednak zachwyceni i pytają, komu służą te zmiany. Według brytyjskiego związku zawodowego pisarzy, ilustratorów i tłumaczy literackich Society of Authors tylko w 2024 r. 26% artystów straciło pracę z powodu rozwoju sztucznej inteligencji. 37% ankietowanych odnotowało zaś spadek dochodów. Słowem AI psuje artystom rynek.

Zmiany spowodowane przez AI widać coraz wyraźniej w wielu branżach. Według Światowego Forum Ekonomicznego do 2027 r. globalnie może powstać nawet 97 mln nowych miejsc pracy związanych ściśle z działaniem AI. Zatrudnienie znajdą analitycy danych i specjaliści, technicy ds. robotyki, trenerzy algorytmów i testerzy AI, doradcy etyczni ds. danych, edukatorzy cyfrowi i doradcy cyberbezpieczeństwa. W Polsce pojawiają się kolejne programy wsparcia i certyfikacji w obszarach związanych z AI. W tym zakresie szkolą już w PARP, GovTech czy NASK. Uczelnie i instytucje mają świadomość, że nowe zawody będą wymagały interdyscyplinarnych kompetencji: technicznych, społecznych i poznawczych. W mediach społecznościowych co chwilę pojawiają się zaś reklamy platform edukacyjnych, które zapraszają na warsztaty i kursy z zakresu obsługi AI.

Mój przyjaciel robot

Rynek pracy nie jest jedynym miejscem, w którym sztuczna inteligencja zmienia zasady gry. AI ma coraz większy wpływ na zmiany społeczne. Do niedawna narzędzia takie jak ChatGPT czy Gemini stanowiły jedynie źródło rozrywki, miejsce, gdzie można wygenerować obrazek lub zadać kilka pytań. Dziś wiele osób zdaje się na chatboty z wbudowaną AI nawet w kwestii terapii czy najintymniejszych zwierzeń.

– Krótko mówiąc, zaufanie do algorytmu bierze się z jego nieprzerwanej dostępności, braku oceny i iluzji pełnej kontroli. W sytuacji niedoboru psychologów i rosnącej presji społecznej ludzie traktują chatbota jak dyskretnego pierwszego słuchacza. Badania nad Repliką i Character.AI pokazują, że część użytkowników buduje z botem więź quasi-partnerską. To pomaga w sytuacji samotności, ale według mnie nie zastąpi głębokiej, dwustronnej relacji międzyludzkiej, bo jest oparte na iluzji – mówi filozofka sztucznej inteligencji i futurolożka prof. Aleksandra Przegalińska.

Podobnego zdania jest psychoterapeutka Katarzyna Kucewicz, która przy okazji zwraca uwagę na pewne niebezpieczeństwo płynące z zastępowania terapeuty sztuczną inteligencją: – Usługi psychologiczne są dziś drogie. Wymagają czasu i cierpliwości. Niestety, niezależnie od branży

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

O kołaczach poza pracą

Bez wątpienia jest więcej podejść do nadchodzących problemów cywilizacyjnych niż dwa podstawowe: szukanie w obliczu nowych wyzwań nowych rozwiązań i sięganie po stare sposoby na nowe czasy. Cóż, imponują mi poszukiwania nowych dróg, kiedy wyzwania są całkiem odmienne od minionych. Wśród nich mam jedno, które darzę niejaką estymą, i o nim będzie opowieść.

Najpierw problem. To praca. A raczej jej przyszłość. Pracy będzie coraz mniej. Czyli z jednej strony coraz mniej pracy, z drugiej np. praca krótsza, z trzeciej – dla mniej licznych. Rewolucja sztucznej inteligencji, choć pojawia się w każdej lodówce, wciąż jest wielką niewiadomą. Jej dynamika może jednak już dziś zadziwiać i zaskakiwać. Pytanie zatem, które staje przed nami jako ludźmi (jedno z tych kluczowych), brzmi: co dalej z taką pracą albo z jej brakiem czy ograniczeniem? Tak bardzo przywykliśmy do oczywistości ciężaru pracowania, że nawet w wyobraźni trudno sobie radzić z prognozami i wizjami.

Wśród tych, którzy mimo wszystko szukają odpowiedzi, pojawił się już lata temu pomysł gwarantowanego dochodu podstawowego. Pokrótce mówiąc, to pomysł przecięcia niewidzialnej, acz nierozerwalnej liny wiążącej od stuleci wynagrodzenie z wykonaną pracą i zapewnienia takiej czy innej, mniej lub bardziej licznej grupie płacy bez konieczności „zapracowania” na nią. Taki dochód bez warunków, w najśmielszej wizji dla wszystkich, którzy są ludźmi, za to, że są ludźmi właśnie.

Recz jasna, przeciwników jest mnóstwo, chociażby ci, którzy będą powtarzać jak mentzenowska katarynka: a skąd wziąć na to pieniądze? A to już zupełnie inna kwestia, na inną rozmowę. Wrócimy do niej, bo i tu narodziły się zajmujące pomysły. Inni zaczną się krzywić: jakaś praca i tak zostanie, a wszyscy pójdą na bezrobocie i wszystko przepiją. Tak jak wieszczono programowi 500+, co okazało się kompletnie chybioną krytyką.

Tymczasem ci, którzy za pomysłem optują, proponują wypróbowaną metodę weryfikacji – eksperymenty społeczne. Przetestujmy to modelowo. Tak jak sprawdzamy wszystko, co skonstruujemy i zbudujemy. Właśnie tak zrobiło społeczeństwo, gdzie praca otoczona jest szczególnym kultem, czyli Niemcy – zakończyli program pilotażowy, podczas którego przez trzy lata co miesiąc wylosowani uczestnicy (było ich 122) otrzymywali 1,2 tys. euro (ok. 5,3 tys. zł), a w zamian musieli jedynie regularnie brać udział w badaniu – ankietach i wywiadach z analitykami. Trzeba było mieć między 21 a 40 lat, prowadzić gospodarstwo domowe w pojedynkę i otrzymywać dochody od 1,1 tys. do 2,6 tys. euro miesięcznie (dla porównania – płaca minimalna w Niemczech na koniec minionego roku wynosiła 1,9 tys. euro). Zgłosiło się 2 mln chętnych. Kolejne 1,5 tys. osób było tylko badanych, świadczenia nie dostawało.

Jakie są wyniki eksperymentu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Tęsknota za dzikim kapitalizmem

Mamy modę na deregulację. W nawoływaniach do jej przeprowadzenia w Polsce ewidentnie słychać echa nastrojów zza oceanu. Ale i obawę rządzących dziś sił politycznych, może z wyjątkiem lewicy, przed oddaniem pola Konfederacji. Stąd także spotkanie premiera z przedsiębiorcami i zapowiedź kolejnego. Nie twierdzę, że w tych ruchach nie ma jakiegoś racjonalnego jądra. Z pewnością niektóre przepisy są głupie, inne nieprzejrzyste, a jeszcze inne całkowicie zbędne. Ale niepokoi mnie nuta pobrzmiewająca w wypowiedziach części zwolenników owej deregulacji, zarówno przedsiębiorców, jak i komentujących wszystko kibiców zmian. To ledwo skrywana tęsknota za dzikim kapitalizmem.

Nie przypadkiem tak często padają pochwały pod adresem ustawy Wilczka z końca lat 80., która przyczyniła się do uwolnienia energii gospodarczej Polaków, ale i do ustanowienia dzikiego kapitalizmu, tak charakterystycznego dla naszego kraju w latach 90. Dużo czasu zajęło nam jego cywilizowanie i śmiem twierdzić, że to proces wciąż niedokończony. W tym sensie upieram się, że potrzebujemy kolejnych regulacji. Szczególnie w odniesieniu do relacji kapitału i pracy, pracodawców i pracowników, ale także wielkiego biznesu i zdanych na jego kaprysy małych przedsiębiorców (budownictwo!).

Polska pozostaje krajem niesprawiedliwości społecznej, czego widomym znakiem jest nasz system podatkowy. Dziwię się też, że obecna władza tak się stara umilić życie biznesowi, a ignoruje los pracowników najemnych (ok. 17 mln). Polscy biznesmeni mają dobre, jeśli nie cieplarniane warunki działania, o czym otwarcie mówią ekonomiści. Pracownicy mają się dużo gorzej. Udział płac w polskim PKB nadal jest znacznie niższy niż w wielu krajach Europy, co pokazuje, jak niesprawiedliwy jest podział dochodu narodowego. Już ponad 3 mln zatrudnionych pracuje za najniższą krajową. Nie zmienia się patologiczny rynek pracy – ogromna liczba samozatrudnionych (najwyższa w Europie) pokazuje, że coś tu nie gra.

Poziom uzwiązkowienia sięgnął dna. Nie istnieją zbiorowe układy pracy, znane i stosowane w wielu krajach europejskich od dziesięcioleci (!). Może premier spotkałby się również z przedstawicielami związków zawodowych? Pochylił nad losem pracowników najemnych, którzy są nader licznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Kim pan jest, panie Brzoska?

Szef InPostu pojawia się w mediach. Jest wszędzie. Gdyby ludzie pamiętali poprzednią odsłonę Brzoski, byliby bardziej sceptyczni

Według samego Rafała Brzoski Donald Tusk powiedział mu kiedyś, że jest on człowiekiem niebezpiecznym. Dziś premier zaprosił szefa InPostu, aby stanął na czele zespołu ds. deregulacji. Odpowiedź na pytanie, skąd ta nagła zmiana podejścia u premiera, jest dość oczywista. Tuskowi Brzoska po prostu politycznie się opłaca. A co z tego ma Brzoska, wie najlepiej sam biznesmen. Szkoda czasu czytelników na dywagacje na ten temat, bo, jak to się mówi, przyszłość pokaże. Warto jednak przypomnieć, kim jest twórca InPostu i jakie ma poglądy. Człowiek, którego dziś widzimy w mediach, to nie tylko uśmiechnięty biznesmen ze społeczną misją.

Kult zapierdolu

Być może rola Brzoski jest tylko symboliczna i jego 300 pomysłów na deregulację nigdy się nie ziści. Wiadomo natomiast, że sprawa jest bardzo medialna, więc pomysły miliardera nadadzą pewien ton społecznej dyskusji o zmianach na rynku pracy czy w prowadzeniu firmy. Warto zatem przeanalizować, jakie poglądy Brzoska w ostatnich latach głosił publicznie.

Zacznijmy od tego, że twórca InPostu jako człowiek sukcesu ma pewne oczekiwania wobec swoich pracowników, o czym mówił w 2014 r. w portalu NaTemat: „Pracownik przychodzi pracować, wyznacza sobie cele i chce je osiągać, a nie idzie do roboty. Do roboty chodziło się w czasach komunizmu. I niestety, niektórym tak już zostało. Przychodzą do pracy o 8, wychodzą o 16 i nie odbierają telefonu służbowego albo wyłączają od razu za progiem. Po 16 całkiem wypisują się z życia firmy – i to właśnie jest przychodzenie do roboty. Natomiast człowiek, do którego mogę zadzwonić z pytaniem o 21 albo wysłać maila, a on odpisuje po pół godzinie – to dla mnie wartościowy pracownik, nowoczesnej organizacji”.

Dla Brzoski wartościowym pracownikiem jest więc pracoholik, a co najmniej desperat, który nawet czas wolny spędza nad pracą, aby zapunktować u szefa. Ale przecież wystarczy to ubrać w bardziej okrągłe zdania i widzimy rzecz inaczej. W tym samym wywiadzie Brzoska twierdzi, że niektórym naturalnie przychodzi to, że firma staje się częścią ich życia. Jeśli tak postawić sprawę, to kto by tam pytał o jakieś życie prywatne. Ważne, że biznes się kręci.

Brzoska nie jest również fanem umów o pracę. „Ja chcę móc podpisać z pracownikiem taką umowę o pracę, że on jest na pełnym etacie w poniedziałek, wtorek, środę. A w innym tygodniu poniedziałek, czwartek, piątek, żeby pracował, kiedy faktycznie jest praca. Bo gdy nie pracuje, a musimy mu płacić, to nasza konkurencyjność spada. I ta gorsza konkurencyjność powoduje, że cała nasza gospodarka jest niekonkurencyjna”, wyjaśniał „Gazecie Wyborczej” w 2015 r.

W innym wywiadzie, z początku lutego br., dla portalu Wyborcza.biz, szef InPostu mówił: „To nie jest czas na dywagacje o cztero- lub trzydniowym tygodniu pracy. Musimy mówić wprost, że to właśnie ciężka praca jest filarem wzrostu, jest kluczem sukcesu, zarówno osobistego, jak i państwowego”. Można więc spokojnie stwierdzić, że dla Brzoski praca jest cnotą. A to w języku podstawowych pojęć etycznych oznacza mniej więcej tyle, że cnotę się ugruntowuje poprzez nawyk i powtarzalność zachowań. W kalwinizmie, którego reminiscencje widać bardzo dobrze we współczesnym kapitalizmie, zakładano, że ludzie już w chwili urodzenia są przeznaczeni przez Boga do zbawienia. Nikt nie wiedział, czy będzie zbawiony, ale m.in. pomyślność w biznesie miała być dowodem na to, że ktoś należy do grona wybranych. Według Maksa Webera chęć udowodnienia przynależności do grupy zbawionych motywowała ludzi do wytężonej pracy, czym przyczyniła się do rozwoju kapitalizmu. Stąd zaś już prosta droga do tzw. kultu zapierdolu.

W rozmowie z red. Grzegorzem Sroczyńskim z 2019 r. okazało się, że aż 2 tys. pracowników InPostu ma umowę o pracę. Sęk w tym, że żaden z nich nie jest kurierem, których w InPoście było wtedy ok. 3 tys. Brzoska szybko wytłumaczył, że kurierzy nie są pracownikami InPostu, lecz jedynie podwykonawcami. Miliarder chwalił ten stan rzeczy, podkreślając, że taki kurier może sam decydować, kiedy i jak pracuje. Praktyka pokazała, że nie jest tak różowo. W grudniu 2024 r. media obiegły wpisy z portali społecznościowych o kurierach InPostu stojących na mrozie i rozdających paczki, które nie zmieściły się do paczkomatów. Aby było szybciej, w rozdawaniu przesyłek pomagały kurierom żony, narzeczone czy kuzyni. Brzoska tłumaczył to we wspomnianym wywiadzie: „Dostawca logistyczny może wziąć sobie brata, siostrę, ja nie nakazuję nikomu konkretnego dnia pracy. Kurier nie ma obowiązku pana paczki

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Cudzoziemiec w Polsce – na końcu łańcucha pokarmowego

Praca imigranta w dynamicznie rozwijającym się kraju jest towarem pierwszej potrzeby. Ale on sam to tylko żywa maszyna lub intruz

W gdańskich stoczniach i fabrykach rozbrzmiewa kilkadziesiąt języków, podobnie jak w turystycznych zaułkach Starego Miasta. Stolica Pomorza ze swoim chłonnym rynkiem pracy skupia jak w soczewce wszystkie problemy polskiej polityki migracyjnej. W warunkach ostrego kryzysu mieszkaniowego i niepewności zatrudnienia liberalne hasła o równości szans i tolerancji szybko mogą zostać zastąpione polowaniem na czarownice. Niechęć i uprzedzenia sprzedają się jak gofry na plaży.

Chów klatkowy

W 50-metrowym, trzypokojowym mieszkaniu na gdańskich Siedlcach gnieździ się ośmiu Ukraińców. Wojna za wschodnią granicą jeszcze bardziej zaostrzyła kryzys mieszkaniowy, więc takie warunki to i tak wyjątkowy luksus. Miejsca, w których lokatorzy śpią na zmiany na piętrowych łóżkach, ograniczając czas spędzony w wynajętym mieszkaniu do kilku godzin niespokojnego snu, w aglomeracji gdańskiej nie należą do wyjątku. W myśl przepisów Kodeksu karnego z września 2017 r. na jednego osadzonego w polskim więzieniu powinno przypadać 3 m kw. powierzchni mieszkalnej. Więźniów i pracowników łączy więc konieczność ograniczania ekspresji ciała do minimum. Dnie spędzane w dusznych pomieszczeniach są jak krople spadające na czoło podczas chińskiej tortury wodnej.

Zagęszczeniu w wynajętych mieszkaniach i hotelach robotniczych towarzyszy całkowity brak ochrony przed nadużyciami na prywatnym rynku wynajmu. W gdańskim Nowym Porcie młodą Białorusinkę, która uciekła do Polski przed reżimem Łukaszenki, czekało starcie z realiami dzikiego rynku. Jej rzeczy osobiste zostały wyrzucone na ulicę, a kaucję przejęli nieuczciwi właściciele. W wyniku zastraszenia przez osiłków wynajętych przez właścicielkę lokalu dziewczyna dostała ataku padaczki. Cała sytuacja przypomniała jej pobicie przez białoruską milicję. Aktywiści lokatorscy donoszą o wielu tego typu sprawach z całego kraju.

– Do Komitetu Obrony Praw Lokatorów co kilka dni napływają zgłoszenia od przebywających w Polsce Ukraińców, Czeczenów, Pakistańczyków czy obywateli Arabii Saudyjskiej. Zgłaszający zazwyczaj nie mogą liczyć na równe traktowanie ich spraw przez policję. Mundurowi z cudzoziemcami obchodzą się zdecydowanie gorzej niż z Polakami – a przy tym nie zaobserwowałam, by nasi rodacy też mogli liczyć na profesjonalizm i zrozumienie funkcjonariuszy. Policjanci, gdy tylko słyszą obcy akcent, okazują całkowite lekceważenie. Pogarda wyczuwalna jest nawet wówczas, gdy zgłaszający płynnie mówi po polsku – stwierdza Zenobia Żaczek z Komitetu Obrony Praw Lokatorów.

Kontakt cudzoziemca z polskimi służbami porządkowymi jest jeszcze bardziej dramatyczny, jeśli sprawa dotyczy nielegalnego pobytu w pustostanie. Jeżeli w opuszczonym budynku chroni się polska rodzina, policjanci zazwyczaj przymykają oko. Znajdujące się w takiej samej sytuacji np. rodziny czeczeńskie są błyskawicznie wysyłane do ośrodka Straży Granicznej i traktowane jak przestępcy.

Do biura Komitetu Obrony Praw Lokatorów równie często trafiają sprawy Ukrainek i Białorusinek. Właściciele, którzy znaleźli bardziej dochodowych lokatorów, wyrzucają je na bruk z dnia na dzień. Policji nie obchodzi los ofiar brutalnego mechanizmu rynkowego. Funkcjonariusze z reguły nie chcą przyjmować tego typu doniesień ani nawet rozmawiać z pokrzywdzonymi.

Dziki Wschód i cywilizowany Zachód?

Tymczasem nie ma w Polsce takiego miejsca, w którym nie słychać o ukraińskich dzieciach przyjmowanych do przedszkoli bez kolejki kosztem polskich maluchów czy o dobrze płatnych etatach z pełnym ubezpieczeniem społecznym, czekających na pracowników zza wschodniej granicy.

– Ukraińcy i wiele innych grup pracowników cudzoziemskich są zatrudniani na czarno. „Pracodawcy” nierzadko okradają ich z pensji, a oni w efekcie stają się niewypłacalni, co skutkuje natychmiastowym wyrzuceniem z mieszkania. Nie wiedzą, do kogo się zwrócić – w sytuacji nadużyć pozbawieni są sieci wsparcia. Są także ofiarami propagandy, z którą zetknęli się jeszcze w ojczyźnie. Mówiono im, że Polska jako członek Unii Europejskiej i państwo cywilizowane przestrzega zasad humanitaryzmu i praworządności. Roszczeniowość Ukraińców może zatem brać się z ich wiary w propagandę uprawianą przez państwo polskie – ocenia aktywistka lokatorska.

Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski zadeklarował chęć niesienia pomocy

Promocja

Międzynarodowa kariera 2.0: Jak przełamać bariery i wyróżnić się na globalnym rynku pracy?

Artykuł sponsorowany Żyjemy w czasach, gdy praca nie musi być związana z jednym miastem czy krajem. Granice stają się coraz bardziej otwarte, a digitalizacja pozwala zdobywać doświadczenie w międzynarodowych zespołach – często bez konieczności opuszczania własnego biurka. Dlatego

Kraj Wywiady

Finis Europae?

Największe zagrożenie dla Starego Kontynentu to rosnący konflikt USA z Chinami

Prof. Andrzej Karpiński – były zastępca przewodniczącego Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, a potem sekretarz naukowy Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN. Staraniem „Przeglądu” ukazały się wspomnienia profesora „Jak ja to widziałem”.

Czy Europejczycy zdają sobie sprawę z gwałtownie rosnących zagrożeń dla przyszłości ich kontynentu?
– Europejczycy – opinia publiczna, a i większość polityków – nie zdają sobie sprawy z wagi zagrożeń dla pozycji Europy w świecie, dla jej przyszłości w najbliższych 30-40 latach. Nigdy dotąd, może od XIII w. i najazdów ze Wschodu, Europa nie stała wobec tak wielkich zagrożeń. Nie przypadkiem w „The Economist” przy omawianiu tego problemu obok słowa niebezpieczeństwo po raz pierwszy pojawiła się ocena „mortal” – śmiertelne.

Europa traci znaczenie, bo znalazła się między USA a Chinami?
– Rzeczywiście z politycznych czarnych chmur zbierających się nad Europą za największą uważam coraz silniejszy konflikt pomiędzy USA a Chinami. W przeszłości nigdy ani USA, ani Chiny nie były zagrożeniem dla Europy. Teraz mogą nim się stać w związku z wyborem Trumpa oraz kontynuowaniem obecnej polityki Chin. Europa nie jest w stanie uniknąć uczestnictwa w tym konflikcie w jakiejś formie, a tym bardziej jego konsekwencji dla gospodarki. Niewątpliwie zaangażowanie się Ameryki w ten konflikt będzie prowadzić do zmniejszenia jej zainteresowania problemami Starego Kontynentu. W tej sytuacji niemałe znaczenie będzie miał sposób podejmowania decyzji. Czy będą zapadały na szczeblu całej Unii Europejskiej jako równorzędnego partnera, jednego z pięciu głównych podmiotów gospodarki światowej, obok USA, Chin, Indii i Rosji, czy też będą one wynikiem bezpośrednich negocjacji Ameryki z poszczególnymi krajami Unii. Bo to może być dla Unii mniej korzystne. Mogłoby bowiem zaangażować jej środki i zasoby potrzebne do wspólnych własnych inwestycji w Europie.

Co ten konflikt oznacza dla Europy?
– Nieuchronną i bezpośrednią konsekwencją zmian w układzie sił w świecie jest konieczność budowy własnego przemysłu zbrojeniowego Europy i tym samym zwiększenia zdolności do obrony. Wybór Trumpa w zasadniczy sposób wzmacnia tę potrzebę.

Jakie są główne zagrożenia gospodarcze dla Europy?
– „The Economist” wyróżnia trzy zagrożenia o największym znaczeniu i nazywa je potrójnym szokiem. W jego ocenie to: 1) koniec dostępu Europy do taniej energii; 2) konieczność przebudowy całego jej transportu na inny napęd niż benzynowy; 3) przejście USA do polityki aktywnego oddziaływania państwa na rozwój własnej gospodarki i przemysłu, nazwanego neointerwencjonizmem, co utrudni ekspansję Europy na tym rynku. Jeżeli Unia nie znajdzie korzystnych rozwiązań dla każdej z tych trzech kwestii, to znacznie osłabi wciąż jeszcze mocną pozycję Europy w przemyśle i gospodarce światowej.

Prześledźmy ten potrójny szok. Zacznijmy od dostępu do taniej energii.
– Wzrost kosztów energii, głównego czynnika napędowego rozwoju gospodarki, może utrudnić lub nawet spowolnić rozwój przemysłowy Europy. Dotychczasowa strategia pozyskiwania taniej energii z Rosji i krajów tego regionu, pochodzącej z eksploatacji węgla, ropy i gazu, nie może już być kontynuowana, z przyczyn politycznych i ekonomicznych. Przechodzi do bezpowrotnej przeszłości. Utratę dostępu do tanich źródeł energii może w jakimś stopniu zastąpić rozwój energetyki odnawialnej, zwłaszcza energii wiatrowej. To już czyni Ameryka, która zakłada, że udział tej ostatniej w produkcji energii elektrycznej zwiększy się w 2035 r. do 50% zapotrzebowania. W USA za szczególnie atrakcyjną uznaje się lokalizację elektrowni wiatrowych w strefie przybrzeżnej na morzu.

Elektrownie wiatrowe nie rozwiążą chyba w przyszłości problemu ciągłości dostaw.
– Dlatego w Ameryce bardzo stawia się na postęp badań w nauce nad atomem, a także nad

p.dybicz@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Roszczeniowi czy świadomi

Zetki chcą zarabiać dwa razy tyle, ile wynosi minimalna krajowa

7,5 tys. zł netto miesięcznie – taką kwotę, jak wynika z badań Uniwersytetu SWPS i agencji They.pl, chcą zarabiać przedstawiciele i przedstawicielki pokolenia Z, czyli ludzi urodzonych w 1995 r. i później. Od kilku lat są obecni na rynku pracy, który uważnie im się przygląda, dziwiąc się, jak bardzo się różnią od niewiele przecież starszych milenialsów. 

Zetki stanowią dziś 27% populacji świata, w Polsce 20%. Przez starsze pokolenia, w tym potencjalnych pracodawców, często są określane jako „bezczelne” czy „roszczeniowe”. Przebojowe zetki od pracodawców oczekują pełnej transparentności i dobrej atmosfery w pracy – którą są w stanie szybko zmienić, jeśli coś im nie odpowiada – oraz bardzo dbają o równowagę między pracą a życiem prywatnym. Chcą pracować zdalnie lub hybrydowo, najlepiej w elastycznych godzinach. Bardzo podoba im się koncepcja czterodniowego tygodnia pracy. Chętnie się uczą, zmieniają branże, poszukują miejsca, w którym będą dobrze się czuć i dobrze zarabiać. Łatwo się adaptują do nowego środowiska i warunków, a zmiana pracy nie jest dla nich życiową rewolucją, tylko naturalnym procesem. Od szefów oczekują przejrzystej, otwartej i rzeczowej komunikacji. To jedno z kluczowych wymagań.

Szymon, 25 lat: Czytam czasem artykuły o tym, że ktoś ma wrednego szefa, doświadcza mobbingu czy zderza się z kosmicznymi wymaganiami za niewielkie pieniądze. Dla mnie to opowieści z krypty, nie wyobrażam sobie, żebym godził się na takie traktowanie. Pieniądze nie są najważniejsze. Jak nie tu, mogę pracować gdzie indziej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.